Wracamy więc do Kazbegi, jemy kolację, znów pełną mięsa (nie wiedzieć czemu podczas tej wycieczki non stop mieliśmy ochotę na mięso). Zamawiamy też na drugi dzień u naszej gospodyni domowe śniadanie, które jak na tutejsze warunki jest dość drogie (15 lari) - podpatrzyliśmy dziś rano jak robiła wystawne śniadanie dla innych gości naszego guesthouse'u i im pozazdrościliśmy.Wtorek, 11 października Śniadanie jest gotowe punktualnie o 6:45. Do wyboru: gotowany ryż z jabłkami i śliwkami, chleb, sałatka jarzynowa, jakiś dżem, ciasta, ser, świeże warzywa, jajka, dziwna kiełbasa oraz coś, co zdecydowaliśmy się później nazwać „zapiekanką po gruzińsku”. Z zewnątrz wyglądała trochę jak lasagne, składała się z gotowanych kartofli, grzybów, jakiegoś sera, cebuli i może jeszcze czegoś. Walory smakowe tej zapiekanki były raczej dość kontrowersyjne - chłopaki twierdzą, że jest okropna, jak dla mnie jeszcze da się jeść, ale i tak skubię tylko trochę, bo akurat przechodzę przez okres buntu żołądka i trochę boję się zawartych w zapiekance grzybów. Po śniadaniu ruszamy obejrzeć słynny kościół Cminda Sameba (ten z okładki Lonely Planet
:) ). Ponieważ byliśmy umówieni z nowymi znajomymi z Azerbejdżanu, zdecydowaliśmy że pojedziemy tam samochodem zamiast wejść pieszo. Wybieramy drogę oznaczoną znakiem drogowym, jako „car road” do klasztoru. Po drodze błądzimy, jest mnóstwo zakrętów, jedziemy w ogóle jakimiś wąskimi uliczkami między domami na zboczu góry, a oznaczeń nie ma. Trafiamy w końcu na właściwą drogę. Nie potrafię powiedzieć, kto to coś nazwał drogą dla samochodów, ale to co najwyżej mogłaby być droga dla pieszych. Dziury są ogromne, kamienie wystają, w dodatku jest ostro po górę i zakręty są bardzo ostre. Jedziemy chyba wolniej niż byśmy szli. W końcu droga robi się tak beznadziejna, że się poddajemy, stajemy gdzieś w krzakach i idziemy pieszo. Jak się po chwili okazało, zabrakło nam raptem kilkaset metrów do szczytu. Nie było to jednak zwykłe kilkaset metrów tylko droga, po której nawet ciężko szło się pieszo. Na miejscu okropnie wieje i jest zimno. Robimy kilka zdjęć, kręcimy się po okolicy i czym prędzej stamtąd uciekamy. Zresztą nie mamy dużo czasu, strasznie długo trwał nasz wjazd przez tę kiepską „drogę”. A tu jeszcze trzeba nią zjechać!
Widok na Kazbek:
"Car road":
Po drodze mijamy terenowy marszrutki które nas wyraźnie wyprzedzają, nie potrafimy zrozumieć, dlaczego są w stanie po tym czymś tak szybko jechać. Jedziemy dalej do naszych kolegów pasterzy, pokonując tą samą drogę w dolinie Truso po raz trzeci, tym razem już znacznie sprawniej (nawet ja się mniej boję!).
Dojeżdżamy na miejsce dokładnie z 1-minutowym spóźnieniem. Wita nas ciepło starszy z Azerów. Okazuje się, że ten młodszy znalazł wcześniejszy transport do Tbilisi i już go nie ma, barana natomiast mamy obiecanego i będzie. Wyciągamy wszystkie nasze pozostałe jeszcze małpki polskiej wódki i wręczamy je naszemu gospodarzowi. Potem wyciągamy także wino. Gospodarz idzie wypędzić owce z zagrody. Trwa to bardzo długo, gdyż owiec ma, jak nam później powiedział, 1000. Wypuszcza je pojedynczo żeby za każdym razem być w stanie je przeliczyć. Ma on także 130 krów, które pasą się same, nie zapędza ich na noc do zagrody. Po powrocie do Tbilisi sprawdziliśmy ile kosztują owce i krowy (z tego miejsca dziękujemy OLX za dawkę wiedzy
:D) i okazuje się, że gość ten dysponuje całkiem sporym majątkiem (zakładając że owce należą do niego oraz, co może być wątpliwe, cena gruzińskich owiec oraz krów jest zbliżona do cen polskich). Po wypędzeniu owiec, pasterz wraca do nas i wyciąga obiecanego barana. Tutaj spotyka nas zawód – nasz „baran” to przygotowana w garnku wątróbka wraz z wnętrznościami, my liczyliśmy jednak na jakiś bardziej smakowity kąsek. Sztućców nie ma więc jemy rękoma. Oczywiście chwalimy potrawę, po części z grzeczności, a po części, bo chłopaki mówią, że jak na wątróbkę, to ta barania nawet daje radę (ja osobiście gryzę jeden kęs, a resztę dyskretnie wyrzucam pod swoje nogi - każda wątróbka to jest okropne paskudztwo i ta pod tym względem nie odbiega od innych!). Kawałki wątróbki zniknęły z talerza, więc gospodarz zachęca nas do jedzenia pozostałości (jelit?). Pytamy, czy oni to jedzą, odpowiada że tak... (o matko) No dobra, Szymon odważnie próbuje. Mały kawałek przełknął z trudem, resztę wyrzuca – choć podobno to i tak było lepsze od porannej „zapiekanki po gruzińsku”. Nikt więcej nie porywa się na konsumpcję tego rarytasu.
Siedzimy z gospodarzem około godziny, przez ten czas wypytujemy go o różne aspekty związane z jego pracą. Dowiadujemy się, że od wiosny do jesieni spędza on czas w górach ze swoimi zwierzętami, gdyż na „kontynencie” jest dla nich za gorąco. Za kilka dni wraca on jednak do domu wraz ze zwierzętami na zimę. Owce, krowy, kilka psów pasterskich oraz tonę sera zamierza przewieźć na kilku dużych kilkupiętrowych cieżarówkach, na których jedno piętro jest w stanie pomieścić chyba z 450 owiec. Najbardziej ciekawski jest Major, który każe mi zadawać po rosyjsku mnóstwo pytań, z których hitem było "Jak często strzyże pan swoje owce?" - ciekawe skąd mam wiedzieć jak to powiedzieć po rosyjsku, nawet nie wiem czy umiem powiedzieć "strzyżenie owiec" po angielsku, a po rosyjsku mówię ledwo co. Zresztą większość rozmowy odbywa się łamanym rosyjskim, językiem migowym i próbami mówienia po polsku z akcentem rosyjskim (a nuż jakieś słowo akurat się trafi!).
Gospodarz informuje nas, że po stronie dużej rzeki, płynącej w dolinie, jest małe jezioro, które warto zobaczyć, i wskazuje nam gdzie znajduje się most przez rzekę (szkoda, że nie widzieliśmy go wczoraj...). Naszą uwagę przykuwają małe kropki rozsiane na stromej górze po drugiej strony doliny. Po uważnym przyjrzeniu się dostrzegamy, że coś się tam rusza. Gospodarz potwierdza, że są to owce innego pasterza. A my głupki dzień wcześniej myśleliśmy, że jeśli wejdziemy kawałek po stromej górze, to psy pasterskie nie są w stanie do nas dobiec, gdyż jest za stromo. W dalszej kolejności gospodarz prosi żeby go podwieźć kawałek na dół, bo podczas naszej rozmowy jego owce zdążyły całkiem daleko zajść i chciałby je dogonić i przypilnować. Tak więc kończymy tą poranną biesiadę, odwozimy gospodarza na dół, a sami przechodzimy przez wspomniany wcześniej most i idziemy w stronę jeziorka, które okazuje się być dość głębokim zbiornikiem siarkowym – śmierdzi od niego z daleka zgniłymi jajami oraz unoszą się bąble. Tym razem nie odważamy się próbować wody
:)
Widok z góry na samochody i rzeczony most:
Tutaj wchodziliśmy wczoraj:
Policz psy:
Śmierdziuszkowate jeziorko:
...i wypływająca z niego rzeczka
Komu w drogę temu czas. Wracamy do Tbilisi, bijąc przy tym kolejny rekord czasu przejazdu przez dolinę Truso. Podróż GDW przebiega spokojnie, nawet coraz mniej samochodów nas wyprzedza - widać umiejętności kierowców rosną! Zatrzymujemy się przy mijanych w pierwszą stronę twierdzy i monastyrze Ananuri. Robimy kilka fotek, ale tak naprawdę trochę nam już się nie chce zwiedzać, monastyrów zdążyliśmy się naoglądać, a ten w gruncie rzeczy nie jest szczególnie interesujący.
Ale przynajmniej leży nad ładnym jeziorem:
Po drodze zajeżdżamy na taki oto kramik i kupujemy czaczę w butelkach po coca-coli. Sprzedawca namawia nas też na małą butelkę wódki z moreli - dziwne to, niby smakuje jak bimber, ale jednak ma jakiś posmak tych moreli...
Około 17:30 docieramy do Tbilisi, idziemy wymienić pozostałe nam pieniądze, zaliczamy krótką drzemkę i oddajemy samochód. Całe szczęście chwilę przed oddaniem naszego Mitsubishi Pajero spadł deszcz co trochę go myje – wcześniej był tak brudny, że aż głupio było go oddawać. Gość z wypożyczalni nawet nie ogląda samochodu, kasuje 10 lari za jego umycie. Po wszystkim idziemy na kolację do restauracji Samikitno i fundujemy sobie najbardziej obfitą mięsno-sałatkową ucztę od początku wycieczki (pychotka!).
Środa, 12 października To nasz ostatni dzień, poświęcamy więc go na załatwienie formalności. Pierwszą z nich była wizyta na bazarze na Suchym Moście gdzie chcieliśmy kupić rogi do picia wina wraz z podstawką. Cena za taki zestaw to 30 lari – cena naszym zdaniem uczciwa, nie próbujemy negocjować. Oglądamy inne przedmioty dostępne na bazarze, wiele z nich nam się podoba, najchętniej byśmy wszystko kupili i przywieźli do domu (niestety nie dysponujemy 100-kilowym bagażem
:) ).
Następną formalnością jest wysłanie pocztówek. W tym celu udajemy się do wypatrzonego dzień wcześniej kiosku z pamiątkami na starym mieście, gdzie można kupić znaczki za 3 lari od sztuki (cena pocztowa wynosi 2 lari, podczas naszego wyjazdu nie znaleźliśmy jednak ani jednej poczty). W okolicy kiosku znajduje się też skrzynka.
Podliczamy pozostałe lari i idziemy coś przegryźć do restauracji w której jedliśmy wczoraj kolację. Mamy do dyspozycji 20 kilka lari na obiad dla trzech osób, zadowalamy się więc porcją 15 chinkali, z czego 9 jest z jagnięciną a 6 z wołowiną. Tym razem jedzenie tego przysmaku wychodzi nam nieco sprawniej niż poprzednio. „Niejadalne” końcówki pierogów w tym przypadku faktycznie są niejadalne, tj. zawierają na końcu gruby kawałek niedopieczonego ciasta. Po zjedzeniu kupujemy szybkie chaczapuri na drogę i udajemy się do hotelu, z którego wcześniej zamówiliśmy transfer na lotnisko (30 lari, cena zbliżona, bądź minimalnie wyższa od ceny zwykłej taksówki).
Na lotnisku jesteśmy ok. 2 godziny przed odlotem. Rozwiązujemy (prawdopodobnie) zagadkę dlaczego na lotnisku w Tbilisi prawie wszystkie samoloty z Polski latają o tak dziwnych godzinach nocnych – są tam tylko 3 (albo 4) bramki, prawdopodobnie więc brakuje slotów aby wszystkie samoloty mogły startować i lądować w normalnych godzinach. Odwiedzamy sklep wolnocłowy, gdzie ceny za znajome już butelki wina są takie same jak w normalnych sklepach z tą różnicą, że są w EUR. Można także kupić rogi do picia wina za cenę 18 EUR za 1 róg. Naprawdę nie wiem, kto robi zakupy za takie ceny.
No i pora zakończyć naszą przygodę. Podsumowując: jesteśmy baaaardzo zadowoleni! Polecamy wszystkim! Mam nadzieję, że ta relacja będzie dla kogoś przydatna i może stanie się inspiracją do jakiejś fajnej przygody
:)
Fanie się czytało i oglądało. Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach
;)
WaldekK napisał:Fanie się czytało i oglądało. Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach
;)Gruzja jednak jest pełna niespodzianek
:D
Wracamy więc do Kazbegi, jemy kolację, znów pełną mięsa (nie wiedzieć czemu podczas tej wycieczki non stop mieliśmy ochotę na mięso). Zamawiamy też na drugi dzień u naszej gospodyni domowe śniadanie, które jak na tutejsze warunki jest dość drogie (15 lari) - podpatrzyliśmy dziś rano jak robiła wystawne śniadanie dla innych gości naszego guesthouse'u i im pozazdrościliśmy.Wtorek, 11 października
Śniadanie jest gotowe punktualnie o 6:45. Do wyboru: gotowany ryż z jabłkami i śliwkami, chleb, sałatka jarzynowa, jakiś dżem, ciasta, ser, świeże warzywa, jajka, dziwna kiełbasa oraz coś, co zdecydowaliśmy się później nazwać „zapiekanką po gruzińsku”. Z zewnątrz wyglądała trochę jak lasagne, składała się z gotowanych kartofli, grzybów, jakiegoś sera, cebuli i może jeszcze czegoś. Walory smakowe tej zapiekanki były raczej dość kontrowersyjne - chłopaki twierdzą, że jest okropna, jak dla mnie jeszcze da się jeść, ale i tak skubię tylko trochę, bo akurat przechodzę przez okres buntu żołądka i trochę boję się zawartych w zapiekance grzybów. Po śniadaniu ruszamy obejrzeć słynny kościół Cminda Sameba (ten z okładki Lonely Planet :) ). Ponieważ byliśmy umówieni z nowymi znajomymi z Azerbejdżanu, zdecydowaliśmy że pojedziemy tam samochodem zamiast wejść pieszo. Wybieramy drogę oznaczoną znakiem drogowym, jako „car road” do klasztoru. Po drodze błądzimy, jest mnóstwo zakrętów, jedziemy w ogóle jakimiś wąskimi uliczkami między domami na zboczu góry, a oznaczeń nie ma. Trafiamy w końcu na właściwą drogę. Nie potrafię powiedzieć, kto to coś nazwał drogą dla samochodów, ale to co najwyżej mogłaby być droga dla pieszych. Dziury są ogromne, kamienie wystają, w dodatku jest ostro po górę i zakręty są bardzo ostre. Jedziemy chyba wolniej niż byśmy szli. W końcu droga robi się tak beznadziejna, że się poddajemy, stajemy gdzieś w krzakach i idziemy pieszo. Jak się po chwili okazało, zabrakło nam raptem kilkaset metrów do szczytu. Nie było to jednak zwykłe kilkaset metrów tylko droga, po której nawet ciężko szło się pieszo. Na miejscu okropnie wieje i jest zimno. Robimy kilka zdjęć, kręcimy się po okolicy i czym prędzej stamtąd uciekamy. Zresztą nie mamy dużo czasu, strasznie długo trwał nasz wjazd przez tę kiepską „drogę”. A tu jeszcze trzeba nią zjechać!
Widok na Kazbek:
"Car road":
Po drodze mijamy terenowy marszrutki które nas wyraźnie wyprzedzają, nie potrafimy zrozumieć, dlaczego są w stanie po tym czymś tak szybko jechać. Jedziemy dalej do naszych kolegów pasterzy, pokonując tą samą drogę w dolinie Truso po raz trzeci, tym razem już znacznie sprawniej (nawet ja się mniej boję!).
Dojeżdżamy na miejsce dokładnie z 1-minutowym spóźnieniem. Wita nas ciepło starszy z Azerów. Okazuje się, że ten młodszy znalazł wcześniejszy transport do Tbilisi i już go nie ma, barana natomiast mamy obiecanego i będzie. Wyciągamy wszystkie nasze pozostałe jeszcze małpki polskiej wódki i wręczamy je naszemu gospodarzowi. Potem wyciągamy także wino. Gospodarz idzie wypędzić owce z zagrody. Trwa to bardzo długo, gdyż owiec ma, jak nam później powiedział, 1000. Wypuszcza je pojedynczo żeby za każdym razem być w stanie je przeliczyć. Ma on także 130 krów, które pasą się same, nie zapędza ich na noc do zagrody. Po powrocie do Tbilisi sprawdziliśmy ile kosztują owce i krowy (z tego miejsca dziękujemy OLX za dawkę wiedzy :D) i okazuje się, że gość ten dysponuje całkiem sporym majątkiem (zakładając że owce należą do niego oraz, co może być wątpliwe, cena gruzińskich owiec oraz krów jest zbliżona do cen polskich). Po wypędzeniu owiec, pasterz wraca do nas i wyciąga obiecanego barana. Tutaj spotyka nas zawód – nasz „baran” to przygotowana w garnku wątróbka wraz z wnętrznościami, my liczyliśmy jednak na jakiś bardziej smakowity kąsek. Sztućców nie ma więc jemy rękoma. Oczywiście chwalimy potrawę, po części z grzeczności, a po części, bo chłopaki mówią, że jak na wątróbkę, to ta barania nawet daje radę (ja osobiście gryzę jeden kęs, a resztę dyskretnie wyrzucam pod swoje nogi - każda wątróbka to jest okropne paskudztwo i ta pod tym względem nie odbiega od innych!). Kawałki wątróbki zniknęły z talerza, więc gospodarz zachęca nas do jedzenia pozostałości (jelit?). Pytamy, czy oni to jedzą, odpowiada że tak... (o matko) No dobra, Szymon odważnie próbuje. Mały kawałek przełknął z trudem, resztę wyrzuca – choć podobno to i tak było lepsze od porannej „zapiekanki po gruzińsku”. Nikt więcej nie porywa się na konsumpcję tego rarytasu.
Siedzimy z gospodarzem około godziny, przez ten czas wypytujemy go o różne aspekty związane z jego pracą. Dowiadujemy się, że od wiosny do jesieni spędza on czas w górach ze swoimi zwierzętami, gdyż na „kontynencie” jest dla nich za gorąco. Za kilka dni wraca on jednak do domu wraz ze zwierzętami na zimę. Owce, krowy, kilka psów pasterskich oraz tonę sera zamierza przewieźć na kilku dużych kilkupiętrowych cieżarówkach, na których jedno piętro jest w stanie pomieścić chyba z 450 owiec. Najbardziej ciekawski jest Major, który każe mi zadawać po rosyjsku mnóstwo pytań, z których hitem było "Jak często strzyże pan swoje owce?" - ciekawe skąd mam wiedzieć jak to powiedzieć po rosyjsku, nawet nie wiem czy umiem powiedzieć "strzyżenie owiec" po angielsku, a po rosyjsku mówię ledwo co. Zresztą większość rozmowy odbywa się łamanym rosyjskim, językiem migowym i próbami mówienia po polsku z akcentem rosyjskim (a nuż jakieś słowo akurat się trafi!).
Gospodarz informuje nas, że po stronie dużej rzeki, płynącej w dolinie, jest małe jezioro, które warto zobaczyć, i wskazuje nam gdzie znajduje się most przez rzekę (szkoda, że nie widzieliśmy go wczoraj...). Naszą uwagę przykuwają małe kropki rozsiane na stromej górze po drugiej strony doliny. Po uważnym przyjrzeniu się dostrzegamy, że coś się tam rusza. Gospodarz potwierdza, że są to owce innego pasterza. A my głupki dzień wcześniej myśleliśmy, że jeśli wejdziemy kawałek po stromej górze, to psy pasterskie nie są w stanie do nas dobiec, gdyż jest za stromo. W dalszej kolejności gospodarz prosi żeby go podwieźć kawałek na dół, bo podczas naszej rozmowy jego owce zdążyły całkiem daleko zajść i chciałby je dogonić i przypilnować. Tak więc kończymy tą poranną biesiadę, odwozimy gospodarza na dół, a sami przechodzimy przez wspomniany wcześniej most i idziemy w stronę jeziorka, które okazuje się być dość głębokim zbiornikiem siarkowym – śmierdzi od niego z daleka zgniłymi jajami oraz unoszą się bąble. Tym razem nie odważamy się próbować wody :)
Widok z góry na samochody i rzeczony most:
Tutaj wchodziliśmy wczoraj:
Policz psy:
Śmierdziuszkowate jeziorko:
...i wypływająca z niego rzeczka
Komu w drogę temu czas. Wracamy do Tbilisi, bijąc przy tym kolejny rekord czasu przejazdu przez dolinę Truso. Podróż GDW przebiega spokojnie, nawet coraz mniej samochodów nas wyprzedza - widać umiejętności kierowców rosną! Zatrzymujemy się przy mijanych w pierwszą stronę twierdzy i monastyrze Ananuri. Robimy kilka fotek, ale tak naprawdę trochę nam już się nie chce zwiedzać, monastyrów zdążyliśmy się naoglądać, a ten w gruncie rzeczy nie jest szczególnie interesujący.
Ale przynajmniej leży nad ładnym jeziorem:
Po drodze zajeżdżamy na taki oto kramik i kupujemy czaczę w butelkach po coca-coli. Sprzedawca namawia nas też na małą butelkę wódki z moreli - dziwne to, niby smakuje jak bimber, ale jednak ma jakiś posmak tych moreli...
Około 17:30 docieramy do Tbilisi, idziemy wymienić pozostałe nam pieniądze, zaliczamy krótką drzemkę i oddajemy samochód. Całe szczęście chwilę przed oddaniem naszego Mitsubishi Pajero spadł deszcz co trochę go myje – wcześniej był tak brudny, że aż głupio było go oddawać. Gość z wypożyczalni nawet nie ogląda samochodu, kasuje 10 lari za jego umycie. Po wszystkim idziemy na kolację do restauracji Samikitno i fundujemy sobie najbardziej obfitą mięsno-sałatkową ucztę od początku wycieczki (pychotka!).
Środa, 12 października
To nasz ostatni dzień, poświęcamy więc go na załatwienie formalności. Pierwszą z nich była wizyta na bazarze na Suchym Moście gdzie chcieliśmy kupić rogi do picia wina wraz z podstawką. Cena za taki zestaw to 30 lari – cena naszym zdaniem uczciwa, nie próbujemy negocjować. Oglądamy inne przedmioty dostępne na bazarze, wiele z nich nam się podoba, najchętniej byśmy wszystko kupili i przywieźli do domu (niestety nie dysponujemy 100-kilowym bagażem :) ).
Następną formalnością jest wysłanie pocztówek. W tym celu udajemy się do wypatrzonego dzień wcześniej kiosku z pamiątkami na starym mieście, gdzie można kupić znaczki za 3 lari od sztuki (cena pocztowa wynosi 2 lari, podczas naszego wyjazdu nie znaleźliśmy jednak ani jednej poczty). W okolicy kiosku znajduje się też skrzynka.
Podliczamy pozostałe lari i idziemy coś przegryźć do restauracji w której jedliśmy wczoraj kolację. Mamy do dyspozycji 20 kilka lari na obiad dla trzech osób, zadowalamy się więc porcją 15 chinkali, z czego 9 jest z jagnięciną a 6 z wołowiną. Tym razem jedzenie tego przysmaku wychodzi nam nieco sprawniej niż poprzednio. „Niejadalne” końcówki pierogów w tym przypadku faktycznie są niejadalne, tj. zawierają na końcu gruby kawałek niedopieczonego ciasta. Po zjedzeniu kupujemy szybkie chaczapuri na drogę i udajemy się do hotelu, z którego wcześniej zamówiliśmy transfer na lotnisko (30 lari, cena zbliżona, bądź minimalnie wyższa od ceny zwykłej taksówki).
Na lotnisku jesteśmy ok. 2 godziny przed odlotem. Rozwiązujemy (prawdopodobnie) zagadkę dlaczego na lotnisku w Tbilisi prawie wszystkie samoloty z Polski latają o tak dziwnych godzinach nocnych – są tam tylko 3 (albo 4) bramki, prawdopodobnie więc brakuje slotów aby wszystkie samoloty mogły startować i lądować w normalnych godzinach. Odwiedzamy sklep wolnocłowy, gdzie ceny za znajome już butelki wina są takie same jak w normalnych sklepach z tą różnicą, że są w EUR. Można także kupić rogi do picia wina za cenę 18 EUR za 1 róg. Naprawdę nie wiem, kto robi zakupy za takie ceny.
No i pora zakończyć naszą przygodę. Podsumowując: jesteśmy baaaardzo zadowoleni! Polecamy wszystkim! Mam nadzieję, że ta relacja będzie dla kogoś przydatna i może stanie się inspiracją do jakiejś fajnej przygody :)