Khor Virap jest położony kilkadziesiąt metrów od zamkniętej granicy z Turcją, którą też dobrze widać ze wzgórza za monastyrem. W samym monastyrze najbardziej interesującym elementem jest cela Grzegorza Oświeciciela, do której schodzi się ok. 10m w dół po drabinie zainstalowanej w wąskiej dziurze (ledwo mieści człowieka z plecakiem).
Na dole znajduje się pojedyncza, ascetyczna komnata z żyrandolem i obrazem świętym. Podobnie jak w przypadku poprzedniej atrakcji - można wspiąć się na wzgórze i obejrzeć monastyr z nieco innej perspektywy.
Robi się już późno, więc ruszamy w drogę powrotną do Erywania. Po powrocie na autostradę namierza nas policja – okazuje się, że Major jechał 102 km/h na terenie zabudowanym (w Armenii w terenie zabudowanym wolno jeździć 60 km/h). Policjanci mówili tylko po rosyjsku, Major jednak jak musiał, to wszystko zrozumiał. Impreza kosztowała go 20 USD łapówki, zasugerowanej przez samych stróżów prawa. Wracamy do Erywania, oddajemy samochód (gość nawet go dokładnie nie oglądał), idziemy zjeść, tym razem z sukcesem, do Tawerny Yerevan. Jedzenie bardzo smaczne, jemy jednak w pośpiechu gdyż niedługo mamy pociąg powrotny do Tbilisi.
Tym razem wybraliśmy droższą o 50% drugą klasę, która okazała się być wygodna o istotnie więcej niż 50% od trzeciej klasy (a w sumie jak na nasze warunki i tak niedroga). Tym razem mamy komplet w przedziale, jedzie z nami jeden pan który nie chce pić wina, którym go częstujemy. W tą stronę mieliśmy gruzińską kontrolę celną, kazali otwierać bagaże i pytali się ile wieziemy Ararata, czy mamy jakieś leki itp. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczyliśmy (poza Araratem, który sobie leżał na wierzchu walizki), a pan celnik nie drążył, bo widział że jesteśmy turystami (zresztą co go obchodzą moje tabletki na rozwolnienie
:D ).
P.S. Przeglądając zdjęcia z tego dnia przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz: jeśli idziecie na Aragats, koniecznie posmarujcie twarze filtrem. Ja nie posmarowałam (po części z pośpiechu, a po części też nie było jakoś bardzo słonecznie) i zdjęcia z tego i kolejnych dni doskonale ilustrują dlaczego powinnam była to zrobić
:) No chyba że wygląd w stylu świnki piggy z białymi "okularami" na oczach Wam odpowiada, to wtedy spokojnie możecie się nie smarować
:)Piątek, 7 października Docieramy do Tbilisi prawie punktualnie, tj. 10 minut po czasie. Udajemy się do wypożyczalni, w której mieliśmy na godzinę 9tą zamówione auto (korzystaliśmy z gruzińskiej wypożyczalni, żadne tam Avisy i inne Hertze). Docieramy bliżej 9:30, na miejscu w biurze panie z innej firmy tłumaczą nam, że Tbilisi AutoRent pracują od 10tej. Aha, to świetnie. Idziemy więc po śniadanie w postaci chaczapuri. O 10tej w wypożyczalni nadal nikogo nie ma, o 10:30 tracimy cierpliwość i zaczynamy dzwonić. W końcu po kilkukrotnych próbach, udaje nam się dodzwonić, facet mówi że będzie za pół godziny. Czekamy więc dalej, już dość wkurzeni, na szczęście w końcu przyjechał z naszym samochodem. Udało nam się wynegocjować małą zniżkę za spóźnienie. Tym razem nie chcą od nas depozytu. Samochód jest sprowadzony z Japonii i przerobiony - kierownica znajduje się z lewej strony i kierunkowskazy są dobrze przestawione, tylko lusterka reguluje się odwrotnie, no i komputer pokładowy nie potrafi nic innego niż powiedzieć kilka niezrozumiałych zdań po japońsku. Na szczęście automatyczna skrzynia biegów okazała się nie taka trudna w obsłudze dla naszego kolejnego kierowcy w osobie Szymona. Miejscowi oczywiście jeżdżą dziwnie
:) Jedziemy w kierunku David Gareja. W Gruzji oznakowanie dróg jest mniej więcej tak samo dobre jak w Armenii, tj. bez włączonej nawigacji nie ma co jechać gdziekolwiek. „Główna droga” była autostradą, tym razem z odpowiednim znakiem drogowym. Nie przeszkadzało to krowom znaleźć się na niej i wcinać trawę z pasa zieleni na środku drogi (część krów faktycznie żarła tę trawę, część sobie po prostu na autostradzie stanęła). Google pokazuje nam podejrzanie długi czas dojazdu jak na ilość kilometrów, którą mamy do pokonania. Po zjeździe z głównej drogi zaczynamy rozumieć dlaczego. Jedziemy po czymś, co w naszym odczuciu nadaje się wyłącznie na samochód terenowy. Frajda z tej jazdy ogromna - dla kierowcy, bo ja jako pasażer po kilku mini-zawałach, gdy byłam już pewna, że nasz samochód zaraz przewróci się na bok (taka była równa droga) decyduję się schować głowę między nogi i po prostu nie patrzeć.
Po dłuższej jeździe docieramy na miejsce. Wydawało nam się, że mogą tam dotrzeć tylko samochody terenowe, na miejscu są jednak autokary i zwykłe taksówki. W drodze powrotnej widzieliśmy nawet Cinquecento (wtf??). Naprawdę nie wiem, jak oni tam tym wszystkim wjeżdżają. David Gareja, to kompleks dwóch monastyrów wykutych w skale. Pierwszy monastyr, pod który podjeżdża się samochodem jest spoko, my jednak szybko ruszamy do góry do kolejnego, który jak nam się początkowo wydaje, jest na zboczu góry tuż nad pierwszym (widzimy tam kilka wykutych „piwnic”). Po obejrzeniu tych piwnic, postanawiamy wspiąć się na górę, aby obejrzeć wszystko z góry, a przede wszystkim stanąć „jedną nogą” na terytorium Azerbejdżanu. W tym miejscu granica między Gruzją a Azerbejdżanem nie została nigdy dokładnie wyznaczona. Na szczycie góry otrzymujemy wspaniały widok zarówno na stronę gruzińską oraz azerską. Okolice patroluje dwóch azerskich żołnierzy, którzy nie mają nic przeciwko przechodzącym nielegalnie przez granicę białasom. Dopiero stojąc na górze zorientowaliśmy się, że najciekawsza część monastyru znajduje się na zboczu skały po stronie azerskiej – jest to cały kompleks sal wykutych w zboczu.
Pierwsza część monastyru. Nie należy jednak na tym poprzestawać, najfajniejsze rzeczy są dopiero po drugiej stronie wzgórza!
Mniej więcej w tym kierunku wiedzie ścieżka na drugą stronę góry:
Widoki:
Mniej więcej szczyt góry:
A po stronie Azerskiej...
Chodzi tu mnóstwo jaszczurek:
Wzdłuż zbocza prowadzi ścieżka, można sobie wchodzić do każdej komnaty, przy wyższych trzeba nieco się wspinać po skałach. W wielu z nich znajdują się tysiącletnie malowidła przetrwałe w całkiem dobrym stanie (pomyślcie: ile to ma lat! a stoi sobie ot tak po prostu, każdy może wejść, dotknąć, niestety też zniszczyć). To niesamowite jak tak ważne zabytki są słabo chronione, w Europie byłaby w tym miejscu kuloodporna szyba bądź nawet oddzielna skała sztucznie usypana przez ludzi, na której zrobiono by pełną rekonstrukcję, tymczasem tutaj można wszędzie wchodzić, dotknąć, robić zdjęcia a nawet można sobie spaść z tej skały – nikt tego nie pilnuje, nikogo to nie interesuje, totalny kosmos.
W okolicach monastyrów po stronie azerskiej zamieszkuje mnóstwo wielkich jaszczurek, które w dodatku niezbyt się nas boją i bardzo wdzięcznie pozują do zdjęć. Monastyr można by eksplorować w nieskończoność, my mając jednak w planach długą jeszcze drogę do Signaghi decydujemy się wrócić do samochodu, tym razem inną drogą niż ta, którą przyszliśmy (ścieżka zatacza koło wokół wzgórza z monastyrem).
Po drodze do Signagi mijamy Udabno, wieś położoną w środku niczego. Po drodze mijamy także ogromne stado owiec idące ulicą, które niezbyt przejęło się tym, że za nimi jedzie samochód. Tzn. trochę zaczęły schodzić z drogi, jednak nie wszystkie, gdyż jedna zakręciła w druga stronę i prawie wpadła mi pod koła. Pan, który owiec pilnował starał się je zganiać z ulicy, aby umożliwić przejazd nam i ciężarówce, która w międzyczasie pojawiła się po drugiej stronie drogi, jednak przy tej ilości zwierząt, nie wydawało się to łatwym zadaniem.
Ahaaaaaa...
Po dojechaniu do Sagarejo wjeżdżamy na lepszej jakości drogę, tj. nienajgorszej jakości asfalt. Dojeżdżamy do dziwnego sznuru samochodów z wystającymi wielkimi flagami jadącymi wolno, niektóre na awaryjnych światłach. Jest ich tyle, że nie widać końca. No ale trudno, nie będziemy za nimi przecież jechać bóg wie ile - wyprzedzamy pojedynczo. Wyprzedzanie w Gruzji jest stosunkowo proste, jednak samochodów z flagami robi się coraz więcej. Na szczęście w pewnym momencie zjeżdżają na pobocze robiąc miejsce na ich wyprzedzenie. Zaczynamy wyprzedzać, wyprzedzają także samochody bez flag jadące przed nami. Niestety, w połowie wyprzedzania samochody z flagami zaczęły znowu wracać na drogę. To nic, wyprzedzamy dalej! Szymon grzeje jak prawdziwy gruziński kierowca, zagrzewany do boju przez pasażerów, łamiąc przy okazji tyle przepisów, że w Polsce straciłbym prawo jazdy (nadmierna prędkość, wyprzedzanie na zakręcie, wyprzedzanie na ciągłej, na skrzyżowaniu, przejściu dla pieszych, zmuszanie samochodów z przeciwka do zjeżdżania na pobocze). Żeby nie było, że jest piratem - gość przed nami robił dokładnie to samo
:)
Docieramy do Signaghi jak jest już ciemno, mamy więc problem ze znalezieniem hostelu, z pomocą przychodzi nam nasza gospodyni, która przez telefon usiłuje nam wytłumaczyć jak jechać. Okazuje się, że „ulica” przy której jest nasz guesthouse, wygląda tak, że nie skręciliśmy tam, bo myśleliśmy, że to nie jest ulica, tylko jakiś wjazd w podwórko, czy coś podobnego. Na szczęście w końcu udało nam się jakoś odnaleźć. Wypakowujemy się w czystym „apartamencie” z łazienką (mieliśmy dwa pokoje!) i z radością czerpiemy z możliwości umycia się w czystej łazience (trzy ostatnie noce w takie okazje nie obfitowały ). Idziemy jeść do polecanego przez Lonely Planet Peasant’s Tears, niestety są już zamknięci. Znajdujemy inny lokal gdzie jemy pyszne mięso, niestety z dużą zawartością tłuszczu, który w większości zjadł krzątający się po okolicy kot – spryciarz wiedział gdzie i kiedy skierować swoje kroki, żeby dostać kilka kąsków. Przed kolacją ogarniamy zmianę planów, tj. przedłużamy o jeden dzień nocleg w Signaghi i wynajem samochodu oraz przekładamy o jedną dobę nocleg w Kazbegi – wszystko bez żadnych problemów.Sobota, 8 października Nasza gospodyni ostrzegła nas, że sobota jest dniem wyborów parlamentarnych w Gruzji. Okazało się to być całkiem istotnym wydarzeniem, gdyż w każdej wiosce po drodze przy lokalach wyborczych znajduje się mnóstwo odświętnie ubranych ludzi. Następnego dnia przy wymeldowaniu nasza gospodyni przepraszała nas, że przez wybory nie mogła się nami w pełni zająć, zwykle dla gości przygotowuje różne poczęstunki i ogólnie bardziej się nimi zajmuje, jednak w czasie wyborów mają strasznie dużo rzeczy na głowie. Zabawne, że w Gruzji ludzie tak bardzo przejmują się wyborami – ciekawe, czy u nich polityka to to samo dziadostwo co u nas
:)
Dzień zaczynamy od zjedzenia chinkali w okolicznej restauracji. Zamawiamy ich dużo, z mięsem oraz serem – te z mięsem są znacznie lepsze. Pamiętamy jak je trzeba jeść, tj. staramy się robić w nich dziurki, wypić bulion a na koniec zjeść wraz z zawartością. Nie jest to zbyt łatwe, często bulion ląduje na talerzu. Zapomnieliśmy tylko o tym, że (przynajmniej tak twierdził przewodnik) końcówki pierogów się zostawia - my je wszystkie zjedliśmy (aczkolwiek były dobre, więc nie było powodu, abyśmy mieli ich nie jeść).
Po tym jakże pożywnym śniadanku, ruszamy na spacer po Signaghi. Czytaliśmy, że jest to jedno z niewielu miast w Gruzji które nie jest brzydkie i zrujnowane i tak faktycznie jest. Niestety, za tym idzie także odpowiednia ilość turystów w autokarach i hoteli oraz dziadek gadający po rusku, który za popatrzenie przez chwilę przez jego lornetkę, którą sam nam wciskał w ręce oraz wspomnieniu o Marii Kaczyńskiej chciał hajs. Znikąd zjawił się też drugi koleś z lornetką, który też chciał hajs (nie trzeba chyba dodawać że na początku nie było mowy o tym, że jest to jakaś płatna usługa…). Wkurzony Szymon dał dziadkowi wszystkie swoje monety (nie więcej niż kilkadziesiąt tetri), okazało się że to za mało, bo ten drugi koleś też chce hajs. A idź pan w cholerę. Major daje drugiemu gościowi 1 lari. Panowie nie są zadowoleni, coś tam burczą że za mało, ale my uciekamy szybko stamtąd i jedziemy zwiedzać winnice. Jesteśmy wkurzeni - to pierwszy raz, kiedy w tej podróży ktoś próbował nas po turystycznemu wydymać i bardzo przykre że i tutaj zaczynają się pojawiać takie akcje.
Ponieważ nie mamy konkretnych namiarów na miejsca, które chcemy odwiedzić, postanawiamy udać się do informacji turystycznej. Niestety, okazuje się to być najmniej informacyjna informacja turystyczna jaką kiedykolwiek widzieliśmy – pani wydawała się w ogóle nie rozumieć o co pytamy, wyłapywała tylko jakieś słowa klucze typu „winery” lub „wine cellar” i recytowała jak z automatu informacje nie mające wiele wspólnego z tym, o co pytaliśmy (nie mówiąc już o tym, że np. wymieniając 3 winiarnie w Signagi, nie była nawet łaskawa pokazać nam ich na mapie). Ostatecznie zrezygnowaliśmy, kiedy pani poproszona o pokazanie na mapie winnic w okolicznych miejscowościach, które przed chwilą wymieniła, wręczyła nam do ręki mapę Signagi, oczywiście nic nie pokazując. Wyruszyliśmy więc w drogę, korzystając z niezbyt dokładnej mapy regionu z zaznaczonymi winnicami, którą zdobyliśmy w Tbilisi (informacja turystyczna w parku Puszkina). Po co najmniej 30-minutowym błądzeniu w okolicach Gurjaani udaje nam się znaleźć, oczywiście niezbyt dobrze oznakowaną, winiarnię nr 1 o nazwie „Gurjaani Wine House”. Na miejscu jest tylko babcia gadająca po rosyjsku, jednak po chwili zjawia się też koleś mówiący po angielsku. Po krótkiej rozmowie telefonicznej oznajmia, że za kilka minut przyjedzie właściciel tego przybytku i nas oprowadzi. Po przyjeździe właściciela okazuje się, że oprowadzenia jako takiego nie ma, jest tylko degustacja z bardzo mocno ograniczonym komentarzem (i to tylko po rusku). Za 10 lari mamy do degustacji dwa wina, brandy oraz czaczę. Ja z Majorem degustujemy, a następnie kupujemy wina, które nam się spodobały. Właściciel pokazuje nam także, że właśnie jest w trakcie produkcji wina – w podłogę wmurowane są kvevri, a obok stoją sprzęty do wybierania z nich wina i przelewania do gąsiorków.
Po wyjściu jedziemy do następnego miejsca dalej w kierunku Telavi, do winiarni o nazwie „Numisi”. Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem postanowiliśmy tym razem do winiarni zadzwonić czy na pewno ktoś na miejscu będzie. Oczywiście po drugiej stronie telefonu nikt nie mówił po angielsku, więc łamanym rosyjskim udało mi się ustalić, że „siewodnia odkryto i można pasmatrit”. Tutaj błądzimy znacznie mniej niż przy poprzedniej winnicy. Na miejscu mamy degustację oraz muzeum, a także nieco więcej ludzi. Początkowo, co jak już zauwazyliśmy jest typowe dla Gruzji, wszyscy nas olewają, jednak w końcu przy pomocy pary Ukraińców mówiących trochę po polsku, udało nam się powiedzieć, że chcemy wycieczkę i degustację. Oprowadza nas miły pan, który mówi po rosyjsku, ale jakoś dajemy radę mniej więcej rozumieć co mówi. Dodatkowo, kiedy mówimy że jesteśmy z Polski, to pan mówi, że właściwie też ma polskie pochodzenie, a jego brat mieszka we Wrocławiu, ale on sam niestety nie mówi po polsku. W muzeum, oprócz szeregu eksponatów związanych z wytwarzaniem tradycyjnego gruzińskiego wina „kvevri” (w tym beczki, w których faktycznie leżało sobie to wino) obejrzeliśmy też mnóstwo śmiesznych, starych rzeczy, np. stare radia, dziwne kanapy z lustrem ponad nimi, czy dziwne, stare, kamienne umywalki – oczywiście w odróżnieniu od typowych europejskich muzeów, tutaj można było wszystkiego dotknąć. Po obejrzeniu wszystkich eksponatów udaliśmy się do sali restauracyjnej, w której nasz przewodnik naszykował już dla nas degustację – 3 wina (jedno białe wytrwane i dwa czerwone: wytrawne i półsłodkie), koniak oraz czaczę. Tak naprawdę trunki dostaliśmy w karafkach i starczyłoby spokojnie na więcej niż jeden kieliszek, my jednak kulturalnie skończyliśmy na jednym (a w sumie to nie wiedzieliśmy czy cała ta karafka jest dla nas, czy raczej powinniśmy sobie tylko trochę zdegustować). Spróbowaliśmy wszystkiego, zrobiło nam się już wesoło, po czym poszliśmy zapłacić i w podzięce ofiarowaliśmy naszemu przewodnikowi butelkę Żołądkowej Gorzkiej z miętą (przez 10 minut usiłowałam im wytłumaczyć, że ta wódka jest z miętą, nie znając słowa mięta po rosyjsku). W międzyczasie dostrzegliśmy też na półce butelki wina ze Stalinem na etykiecie, zapytaliśmy więc czy można to kupić – okazało się, że tak, w dodatku są to egzemplarze kolekcjonerskie sprzed 30 lat i kosztowały 50 lari za butelkę. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten zakup, bo kolekcjonerami nie jesteśmy, a wino sprzed 30 lat raczej do picia nadaje się średnio.
Którą by tu kupić...?
Na tej degustacji zakończyliśmy naszą wycieczkę po winiarniach i wróciliśmy do Signaghi. Tam podjęliśmy drugą próbę zjedzenia w Peasant’s Tears – tym razem udaną. Na miejscu okazało się, że nie ma tam menu, ale można zamówić np. chleb, sałatkę, mięso i ser – tak też zrobiliśmy, wybierając cielęcinę. Wzięliśmy też butelkę czerwonego wina (Tsinandali??), którego przed dokonaniem wyboru mogliśmy spróbować. Z dwóch win, które próbowaliśmy, wybraliśmy wersję bardziej czerwoną, cięższą i wyraźnie ostrą w smaku. Jedzenie okazało się być bardzo dobre (cielęcina była jakby duszona, w sosie z suszonymi śliwkami), wino też, a na koniec zgodnie z sugestią naszego kelnera zdecydowaliśmy się jeszcze machnąć po kieliszeczku czaczy, który był tak duży, że musieliśmy go machnąć na dwa razy. Po powrocie do kwatery dokończyliśmy jeszcze butelkę wina, która została nam z poprzedniego wieczora i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
c.d.n.Niedziela, 9 października Tego dnia czekała nas dość długa podróż do Kazbegi, wstaliśmy więc rano, spakowaliśmy graty do samochodu, pożegnaliśmy się z naszą gospodynią i pojechaliśmy do miasta po chaczapuri na śniadanie. Kupiliśmy też buły na drogę. Nasz plan zakładał dwie lub trzy winiarnie jadąc w stronę Telavi, a następnie dojazd do Kazbegi około godziny 18stej. W pierwszej kolejności udało nam się dotrzeć do winiarni Khareba (polecanej w LP), znajdującej się w okolicy Kvareli, gdzie za 15 lari zamówiliśmy wycieczkę po piwnicy (a w zasadzie tunelach wykopanych przez wojsko za czasów wojennych, które następnie zaadoptowano w celu przechowywania wina) wraz z degustacją dwóch win kvevri - jednego białego i jednego czerwonego. Tutaj było już bardziej profesjonalnie niż w poprzednich odwiedzanych przez nas winiarniach - dziewczyna mówiąca dobrze po angielsku wyjaśniła nam tajniki produkcji gruzińskiego wina kvevri, a następnie dokładnie przedstawiła nam degustowane trunki. Tak naprawdę win było więcej niż dwa, dała nam do porównania także kilka win produkowanych przez bodegę w europejskim stylu (pomimo użycia tych samych winogron, wina europejskie i kvevri smakują zupełnie inaczej). Wyszliśmy bardzo zadowoleni i oczywiście kupiliśmy do domu kolejne butelki wina
:) Jeśli ktoś interesuje się winem to bardzo polecam wizytę w tej winiarni i polecam też wina kvevri (lub qvevri) - bardzo charakterystyczny i ciekawy smak.
Czy tu jest wino???
Następnym przystankiem była bodega Twins Cellar (też z LP), którą udało się znaleźć bez większych problemów. Na miejscu okazało się, że jest opcja degustacji wraz z wizytą w muzeum lub opcja samej degustacji. My już jedno muzeum wczoraj widzieliśmy, nie mamy nadmiaru czasu, więc wybieramy opcję z samą degustacją (15 lari od osoby). Pan w gruzińskim stylu (tj. w międzyczasie znikając bez słowa) wyjaśnił nam, że do degustacji są 4 wina. W praktyce były tylko 3, w dodatku jedyne, czego się o nich dowiedzieliśmy to ich nazwy, których oczywiście nie zapamiętaliśmy, tak więc w tej winnicy podobało nam się raczej średnio. Nie mniej jednak wina zdegustowaliśmy (miło, że dali na zagrychę ser), nic nie kupiliśmy i jedziemy dalej. Myślę, że jeśli chodzi o kwestie wizytowania winnic i degustowania win, Gruzja jest jeszcze na bardzo wczesnym etapie rozwoju - muszą się jeszcze wiele nauczyć, bo choć wina mają dobre, to nie wszędzie można liczyć na przynajmniej w pewnym stopniu fachową opowieść o tych winach, czym się różnią, jakie można odnaleźć w nich smaki itd. Nie wątpię jednak, że sprytni Gruzini z czasem zorientują się czego oczekują turyści zainteresowani winem i może już za parę lat będziemy tu mieli prawdziwe Eldorado dla miłośników wina
:)
Mamy czas na jeszcze jedną winiarnię, więc ruszamy dalej w stronę drogi wojennej - po drodze wg naszej mapy jest jeszcze kilka tego typu przybytków. Po drodze jest także monastyr w Gremi, zatrzymujemy się więc na zwiedzanie. Major wchodzi w jakiś dziwny tunel gdzie chciały go zjeść nietoperze, na szczęście miał przy sobie latarkę i udało mu się je odstraszyć. Także jeśli chodzi o wchodzenie do podejrzanych piwnic w tym przybytku to raczej średnio polecamy
:)
Następnie jedziemy do Alaverdi gdzie chcemy odwiedzić katedrę. Wokół katedry kręci się mnóstwo ludzi, wchodzą, wychodzą, robią zdjęcia itp. (tak naprawdę zagęszczenie turystów jest tu wyjątkowo duże w porównaniu z innymi miejscami, które do tej pory odwiedzaliśmy). W tym samym miejscu, miała być też winiarnia, która okazuje się zgodnie z informacjami z przewodnika Lonely Planet tylko sklepem z winem, i to absurdalnie drogim. Sama katedra jest dość imponująca – przez blisko 1000 lat była najwyższym tego typu budynkiem w Gruzji. Kobiety, aby wejść do środka, muszą mieć spódnice – ale to nie problem, bo spódnice można wypożyczyć w sklepiku przy wejściu. Po obejrzeniu katedry, jedziemy dalej.
Kolejnej winiarni, zaznaczonej na naszej mapie nie byliśmy w stanie znaleźć, a jeszcze kolejna (Badagoni, te wina są dostępne także w Polsce) okazała się zamknięta, tj. można było do niej wejść ale nikogo nie było, a ponieważ była niedziela to uznaliśmy, że pewnie zamknięte (całe szczęście, bo później kupiliśmy z tej bodegi wino i nie było najwyższych lotów). Jedziemy więc dalej do drogi wojennej. Od miasta Akhmeta do Tianeti jedziemy drogą oznaczoną na mapie jako żółta, która okazuje się kompletnym nieporozumieniem. To nawet nie jest droga, to jest kupa ziemi z wystającymi co chwila kamieniami, co oczywiście nie przeszkadza busikom i ciężarówkom po niej jeżdżącym. Teraz rozumiemy, dlaczego google podawało alternatywną trasę przez Tbilisi (dużo więcej km), która jest zaledwie kilka minut dłuższa. Po drodze w Tianeti mijamy pomnik Stalina. Na tej wspaniałej drodze Major przez dłuższy czas jedzie za miejscowym dostawczakiem, którego nijak nie było możliwości wyprzedzić. Udało się to dopiero w momencie, kiedy miejscowy próbował skorzystać ze skrótu na drodze, co jednak mu nie wyszło, gdyż drogę, w którą próbował wjechać zablokowało stado owiec wraz z osłami. Prawdziwą zmorą tej trasy są także progi zwalniające, nie zawsze poprzedzone stosownym znakiem drogowym. Na odcinku od Tianeti do Gruzińskiej Drogi Wojennej w pewnym momencie droga się poprawia, widać, że jest nowo położony asfalt. Później jednak droga się z powrotem pogarsza (na cholerę rozpoczynać naprawę drogi od środka a nie od jej początku?).
Czy to wygląda jak czynna droga?
Docieramy w końcu w bólach na Gruzińską Drogę Wojenną („GDW”), gdzie już jest asfalt i nawet nie ma zbyt dużo dziur, tj. są załatane. Początek tej trasy jest w miarę spokojny, oczywiście pomijając styl jazdy miejscowych oraz krowy idące po drodze, które Major zauważył w ostatniej chwili za zakrętem. W ogóle po tej drodze chodzi mnóstwo krów, nie przejmujących się zbytnio tym, że jest to główny szlak handlowy w tej części świata. Po drodze mijamy twierdzę i monastyr w Ananuri, decydujemy jednak że obejrzymy je po powrocie gdyż chcielibyśmy zdążyć do Kazbegi jeszcze zanim zrobi się ciemno.
Ciekawiej robi się w momencie, kiedy droga zaczyna się piąć w górę na przełęcz na wysokości 2395 m. Serpentyny są bardzo wąskie, w dodatku pomiędzy nimi trzeba wyprzedzać mnóstwo tirów. Są nawet tacy, co wyprzedzają na serpentynach, o czym przekonaliśmy się jadąc przez chwilę na czołówkę z samochodem z naprzeciwka (i to nie my byliśmy na niewłaściwym pasie!). Po wjeździe na przełęcz zaczyna się zjazd, podczas którego mijamy mnóstwo nieużywanych już tuneli (oczywiście znaki drogowe ostrzegające o wjeździe do tunelu wciąż stoją przy drodze). Zastanawiamy się po co ktoś zbudował te tunele bo zamiast przecinać górę są one zbudowane wzdłuż zbocza góry, a nowa droga, którą jedziemy, prowadzi równolegle do nich. Potem mijamy dwa mosty, z czego jeden jest jakby dziurawy i zaklejony deskami, a przy drugim stoi ograniczenie 50 km/h, natomiast prędkość z którą faktycznie da się nim przejechać nie przekracza 10 km/h. Bliżej Kazbegi zaczyna się kolejka Tirów do granicy. Zastanawiamy się, ile one muszą do tej granicy stać skoro jest do niej jeszcze kilkadziesiąt km. Po kilku km nasze wątpliwości zostały rozwiane – policja puszcza tiry dalej co jakiś czas, widocznie przy samej granicy nie ma tyle miejsca żeby one wszystkie stały. Tiry te częściowo stały na poboczu częściowo na drodze, a tymczasem natrafiamy na jadący przed nami wolny pojazd, jakiś ciągnik czy coś takiego. Zgodnie z miejscową praktyką, wyprzedzamy go na trzeciego jadąc jednym kołem po poboczu przeciwległego kierunku trasy. Pobocze to oczywiście nie żaden asfalt tylko kamienie.
Pomimo wszystkich bohaterskich wyczynów Majora za kierownicą, do Kazbegi docieramy już po zmroku. Ponieważ oczywiście nie sprawdziliśmy namiarów na nasz nocleg na mapie, zatrzymujemy się w centrum i pytamy miejscowych jak dość do naszego guesthouse’u. Miejscowi nie wiedzą gdzie znajduje się nasza ulica, jedna miła pani w sklepie nawet dzwoni do swojego syna, aby zapytać czy on zna takie miejsce jak Mountain Star Guest House (niestety nie znał). Pomagają nam w końcu niezbyt trzeźwi Rosjanie z Sachalina, których spotkaliśmy w Google markecie (przy okazji polecając aplikację Maps.Me, którą można pobrać i działa jak Google Maps, tylko że offline – i faktycznie, nawet nasz guest house się w tej aplikacji znalazł). Docieramy bezproblemowo do naszego guesthouse’u, wjeżdżamy na teren posesji samochodem. Na jej terenie znajduje się także kilka krów, które pomimo późnej pory radośnie sobie skubią trawkę (a jak krowy to też… wiadomo – krowie placki
:D trzeba uważać gdzie się stawia nogi). W ogóle to w tym mieście krowy chodzą zupełnie nieskrępowane po ulicy i nawet na tej ulicy śpią, nie wiem czy ich właściciel ma je gdzieś, czy są to jakieś dzikie, bezpańskie krowy. W guesthouse’ie przyjęła nas miła starsza pani mówiąca tylko po rosyjsku, poczęstowała nas dobrym domowym winem (aczkolwiek nie własnego wyrobu) oraz herbatą. Internetu nie ma. jest już późno, więc czym prędzej zbieramy się iść żeby coś zjeść. Nasza gospodyni powiedziała nam, że aby znaleźć jakiś lokal z jedzeniem wystarczy zejść na dół, na jeden z dwóch głównych placyków w mieście – tak też zrobiliśmy. Znaleźliśmy otwartą knajpę gdzie było dużo ludzi, praktycznie sami turyści. Standardowo, bardzo długo czekaliśmy zanim ktoś podszedł, w końcu udało się zamówić mnóstwo mięsa i sałatek. Mięso tym razem było pyszne. Szymon zamówił do tego piwo Kazbegi, jednak jego zdaniem smakuje mniej więcej tak jak Fasberg. My z Majorem zamawiamy wino, które zresztą też nie jest zbyt dobre.
Jeśli chodzi o jedzenie, to bardzo podoba nam się w Gruzji, że gatunki mięsa, takie jak baranina, cielęcina, czy jagnięcina, które u nas uważane są za ekskluzywne, tutaj są bardziej popularne niż np. nasza swojska wieprzowina. Do tego mięsa te są niedrogie i smaczne - prawdziwy raj mięsożercy!
c.d.n.Poniedziałek, 10 października Wstajemy dość wcześnie gdyż dziś czeka nas wycieczka do doliny Truso. Planujemy wjechać najgłębiej jak się da w dolinę, a potem zdobyć jakiś okoliczny szczyt (czy raczej powałęsać się po otaczających dolinę górach
:) ). Wycieczkę tą odbywamy zamiast wchodzić na Kazbek - w jeden dzień i tak byśmy nie weszli, a chłopaki kategorycznie odmawiają wchodzenia na Kazbek "tylko kawałek" i powrotu. Zamiast tego wolą wejść na jakąś mniejszą górkę w dolinie Truso, ale przynajmniej wejść na jakiś szczyt - no tak, męska ambicja...
:D Dojeżdżamy GDW do Kobi gdzie należy skręcić w prawo w drogę szutrową. Droga całkiem ciekawa jak na możliwości naszego samochodu – początek po trawie, później zaczyna się jazda lekko pod górkę nad przepaścią (i to jest serio nad przepaścią, a droga jest na szerokość jednego samochodu i patrząc przez okno można dostać zawału), dziury i kamienie, jest bardzo wąsko, co jakiś czas trzeba omijać kałuże albo rzeki. W jednym miejscu stoi nawet most, który my decydujemy się ominąć jadąc drogą obok przez rzeczkę. Super frajda dla kierowcy, nieco mniejsza dla pasażera, szczególnie jeśli akurat siedzi od strony przepaści
:) (o, brzmi jakbym już kiedyś o tym wspominała
:) ) W pewnym momencie dojeżdżamy do bagna, obok którego jest droga kompletnie dziurawa. Po dłuższej chwili namysłu zdecydowaliśmy, że jedziemy przez bagno. Major wymyślił, że trzeba odciążyć samochód – my wysiadamy, a Szymon-kierowca korzystając z wbudowanej w samochód blokady dyferencjału (nie wiem co to jest, ale tak powiedział
:) ) przejeżdża przez bagno prawie bezproblemowo. Po drodze mijamy solnisko, zatrzymujemy się na zdjęcia.
Następnie docieramy do opuszczonych ruin wioski (pozostałości wojny). Trochę kręcimy się po okolicy, jednak ostrożnie, mając na uwadze zagrożenie minowe wciąż występujące w tym miejscu. Zresztą prawda jest taka, że oglądanie takich rzeczy jest w gruncie rzeczy bardzo smutne i też nie uważam, że powinno się z tego robić specjalnie atrakcję turystyczną, przez szacunek do ludzi, którzy stracili tutaj swoje domy, a być może i życia. Całość sprawia mroczne wrażenie.
Jedziemy dalej wzdłuż doliny, jednak na naszej drodze ukazuje się większych rozmiarów rzeka. Niestety bez wysiadania z samochodu nie sposób określić jej głębokości. Major wychodzi pierwszy, zaraz za nim Szymon. Ja zostaję w samochodzie. Wciąż nie widać czy jest głęboko, więc chłopaki podchodzą coraz bliżej. Nagle zza tej rzeki wyłania się kilka dzikich psów, zaczynają ujadać z agresją. W ich oczach było zło, widać, że nie są to zwykłe psy, tylko jakieś zdziczałe, bardziej już jak wilki i że jak nas dorwą to dużo z nas nie zostanie. Po pewnej chwili namysłu (z perspektywy obserwatora w samochodzie, czyli mnie - niezrozumiale długiej - "Dlaczego ci idioci jeszcze nie uciekają?!") chłopaki w końcu wieją do samochodu i czym prędzej odjeżdżamy w stronę, z której przyjechaliśmy. Po cofnięciu się kawałek, poszliśmy szukać alternatywnej trasy, aby ominąć psy i móc jechać dalej w dolinę. Niestety nie udało nam się znaleźć żadnego miejsca gdzie nasz terenowy samochód mógłby przejechać. Decyzja – zostawiamy go gdzieś w jakimś miejscu, żeby był nieco schowany (jesteśmy blisko granicy z Osetią Południową, może tutaj być gruzińskie wojsko i lepiej nie zostawiać przy ruinach wioski podejrzanych wozów) i próbujemy iść dalej z buta. Aby ominąć dzikie psy decydujemy się przejść na drugą stronę rzeki, która cały czas płynie sobie wzdłuż doliny (ta rzeka z psami musiała być jakąś jej odnogą). Szukamy dogodnego punktu, nurt jest spory więc nie jest to proste. W końcu znajdujemy (a przynajmniej tak nam się wydaje). Szymon jako pierwszy podejmuje próbę przejścia, najpierw niezbyt udanym skokiem, później zdejmując buty. Woda jest jednak tak zimna że wycofuje się. Wygląda na to, że jednak nie uda nam się przejść tej rzeki... Szukamy jeszcze przez chwilę jakiejś możliwości, ale nic nie znajdujemy, postanawiamy więc wprowadzić w życie plan B.
Pozostając wciąż po tej samej stronie rzeki, wspinamy się wzdłuż małej dolinki, prostopadłej do dużej doliny. Po drodze przechodzimy niedaleko baraków, które zamieszkują pasterze, szczekają na nas psy pasterskie. W związku z tym, nasza trasa podlega dalszej korekcie i omijamy pieski szeroką pętlą, idąc częściowo zboczem góry - może nie jest to wygodna trasa, ale przynajmniej minimalizujemy ryzyko pogryzienia
:) Dolina jest bardzo kolorowa, w tle widać ośnieżone szczyty. Naszą uwagę przykuwa czerwony strumyk - po kolorze ziemi na dnie oraz zapachu, wnioskujemy, że mamy do czynienia z rudą żelaza. Próbujemy trochę wody z tego żelaznego strumyka - nie jest ona zbyt dobra (bardziej smakuje jak piwo VIP słynące z mocnego posmaku żelaza).
Woda w strumykach nieżelazowych jest za to wyborna. Idziemy dalej, przeskakujemy przez strumyki i kamienie, droga jest bardzo ciekawa i wymaga trochę kombinowania. Potem idziemy nawet po wodzie, która rozlewa się szeroko po płaskiej i gładkiej powierzchni skały.
Tutaj może nie widać, ale stoimy w wodzie (czy raczej "na" wodzie, bo jest to tylko cienka, płynąca warstewka)
Wchodzimy na wysokość ok. 2600m (według Garmina), gdzie robimy dłuższą przerwę, a następnie decydujemy się wracać. Wracamy inną drogą, dużo trudniejszą. Zaczyna też padać lekki deszcz.
Kiedy jesteśmy już na samym dole i mijamy z powrotem tą samą pasterską osadę, ktoś z niej do nas krzyczy i woła do siebie. No to idziemy. Wychodzi nam naprzeciw gość, który okazał się Azerem odwiedzającym swojego kolegę, który jest pasterzem. Zaprosili nas do siebie do domku (a właściwie baraku z dwoma łóżkami w których nie było ogrzewania, bieżącej wody oraz innych podstawowych udogodnień), gdzie poczęstowali nas czaczą oraz winem domowym (w tym jednym czteroletnim, bardzo dobre). Akurat gotowali sobie ziemniaki, więc nas też nimi częstują. Ziemniaczki były wyborne, bo robione na baraninie, której małe kawałki znajdują się w tym jakże wykwintnym daniu. Częstują nas także pysznym, mocno słonym serem z krowy, którego kilka kawałków chcą nam potem podarować. My się odwdzięczamy dwoma miniflaszkami polskich wódeczek. Kiedy się pytamy, czy nie zabraknie im tego sera, jeśli nam go dadzą, mówią, że nie mamy się co martwić, gdyż mają tam obok jeszcze tonę (dosłownie) sera. Pijemy oczywiście za przyjaźń polsko-azerską. Wspominają, że przydałaby się muzyka, puszczamy więc z telefonu muzykę. Początkowo Szymon puszcza jakieś nieco bardziej ambitne, rockowe brzmienia, jednak nie przypada im to do gustu. Major puszcza więc „Ona tańczy dla mnie” a potem jakąś techniawę, dzięki czemu nasi nowi znajomi od razu bawią się lepiej. Impreza się trochę rozkręca, śpiewamy dla nich „Hej Sokoły”. Potem udaje się im wytłumaczyć nam, że chcą, żebyśmy zostali na noc, oni przez ten czas zabiją barana i zrobimy szaszłyk. Kusi nas ta propozycja, jednak zostawanie na noc w tak zimnym miejscu ostudza nasz zapał (poza tym ja osobiście trochę się boję - ja wiem, że podróż, poznawanie ludzi itd., ale jesteśmy na kompletnym pustkowiu, z dwójką facetów których nie znamy i naprawdę nie wiem jakie są ich zamiary). Padał też trochę deszcz – mając na uwadze to, że istnieje przez to ryzyko, że strumyki okażą się nieprzejezdne, decydujemy się jednak na powrót (oczywiście kierowca nic nie pił). Zawieramy jednak z kolegami kompromis – przyjedziemy na te szaszłyki jutro, oni już barana przygotują, zaś jednego z kolegów mamy zabrać potem do Tbilisi. Szybko kalkulujemy, że damy radę jutro rano ogarnąć klasztor Cminda Sameba i przyjechać o jedenastej, tak się więc umawiamy. Na odchodne Major podarował swoją przeciwdeszczową pelerynę starszemu z Azerów. Dodam jeszcze, że wszystkie powyższe rozmowy odbywaliśmy przy pomocy mojego bardzo łamanego rosyjskiego, języka migowego oraz momentami każdy w swoim języku (czyli my po polsku
:) ). Natomiast psy pasterskie, które wcześniej na nas ujadały, jak tylko zobaczyły, że jesteśmy gośćmi ich pana, zaczęły być najbardziej milusińskimi i słodkimi misiami i same przymilały się do nas, żebyśmy je głaskali.
Fanie się czytało i oglądało. Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach
;)
WaldekK napisał:Fanie się czytało i oglądało. Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach
;)Gruzja jednak jest pełna niespodzianek
:D
Khor Virap jest położony kilkadziesiąt metrów od zamkniętej granicy z Turcją, którą też dobrze widać ze wzgórza za monastyrem. W samym monastyrze najbardziej interesującym elementem jest cela Grzegorza Oświeciciela, do której schodzi się ok. 10m w dół po drabinie zainstalowanej w wąskiej dziurze (ledwo mieści człowieka z plecakiem).
Na dole znajduje się pojedyncza, ascetyczna komnata z żyrandolem i obrazem świętym. Podobnie jak w przypadku poprzedniej atrakcji - można wspiąć się na wzgórze i obejrzeć monastyr z nieco innej perspektywy.
Robi się już późno, więc ruszamy w drogę powrotną do Erywania. Po powrocie na autostradę namierza nas policja – okazuje się, że Major jechał 102 km/h na terenie zabudowanym (w Armenii w terenie zabudowanym wolno jeździć 60 km/h). Policjanci mówili tylko po rosyjsku, Major jednak jak musiał, to wszystko zrozumiał. Impreza kosztowała go 20 USD łapówki, zasugerowanej przez samych stróżów prawa. Wracamy do Erywania, oddajemy samochód (gość nawet go dokładnie nie oglądał), idziemy zjeść, tym razem z sukcesem, do Tawerny Yerevan. Jedzenie bardzo smaczne, jemy jednak w pośpiechu gdyż niedługo mamy pociąg powrotny do Tbilisi.
Tym razem wybraliśmy droższą o 50% drugą klasę, która okazała się być wygodna o istotnie więcej niż 50% od trzeciej klasy (a w sumie jak na nasze warunki i tak niedroga). Tym razem mamy komplet w przedziale, jedzie z nami jeden pan który nie chce pić wina, którym go częstujemy. W tą stronę mieliśmy gruzińską kontrolę celną, kazali otwierać bagaże i pytali się ile wieziemy Ararata, czy mamy jakieś leki itp. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczyliśmy (poza Araratem, który sobie leżał na wierzchu walizki), a pan celnik nie drążył, bo widział że jesteśmy turystami (zresztą co go obchodzą moje tabletki na rozwolnienie :D ).
P.S. Przeglądając zdjęcia z tego dnia przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz: jeśli idziecie na Aragats, koniecznie posmarujcie twarze filtrem. Ja nie posmarowałam (po części z pośpiechu, a po części też nie było jakoś bardzo słonecznie) i zdjęcia z tego i kolejnych dni doskonale ilustrują dlaczego powinnam była to zrobić :) No chyba że wygląd w stylu świnki piggy z białymi "okularami" na oczach Wam odpowiada, to wtedy spokojnie możecie się nie smarować :)Piątek, 7 października
Docieramy do Tbilisi prawie punktualnie, tj. 10 minut po czasie. Udajemy się do wypożyczalni, w której mieliśmy na godzinę 9tą zamówione auto (korzystaliśmy z gruzińskiej wypożyczalni, żadne tam Avisy i inne Hertze). Docieramy bliżej 9:30, na miejscu w biurze panie z innej firmy tłumaczą nam, że Tbilisi AutoRent pracują od 10tej. Aha, to świetnie. Idziemy więc po śniadanie w postaci chaczapuri. O 10tej w wypożyczalni nadal nikogo nie ma, o 10:30 tracimy cierpliwość i zaczynamy dzwonić. W końcu po kilkukrotnych próbach, udaje nam się dodzwonić, facet mówi że będzie za pół godziny. Czekamy więc dalej, już dość wkurzeni, na szczęście w końcu przyjechał z naszym samochodem. Udało nam się wynegocjować małą zniżkę za spóźnienie. Tym razem nie chcą od nas depozytu. Samochód jest sprowadzony z Japonii i przerobiony - kierownica znajduje się z lewej strony i kierunkowskazy są dobrze przestawione, tylko lusterka reguluje się odwrotnie, no i komputer pokładowy nie potrafi nic innego niż powiedzieć kilka niezrozumiałych zdań po japońsku. Na szczęście automatyczna skrzynia biegów okazała się nie taka trudna w obsłudze dla naszego kolejnego kierowcy w osobie Szymona. Miejscowi oczywiście jeżdżą dziwnie :) Jedziemy w kierunku David Gareja. W Gruzji oznakowanie dróg jest mniej więcej tak samo dobre jak w Armenii, tj. bez włączonej nawigacji nie ma co jechać gdziekolwiek. „Główna droga” była autostradą, tym razem z odpowiednim znakiem drogowym. Nie przeszkadzało to krowom znaleźć się na niej i wcinać trawę z pasa zieleni na środku drogi (część krów faktycznie żarła tę trawę, część sobie po prostu na autostradzie stanęła). Google pokazuje nam podejrzanie długi czas dojazdu jak na ilość kilometrów, którą mamy do pokonania. Po zjeździe z głównej drogi zaczynamy rozumieć dlaczego. Jedziemy po czymś, co w naszym odczuciu nadaje się wyłącznie na samochód terenowy. Frajda z tej jazdy ogromna - dla kierowcy, bo ja jako pasażer po kilku mini-zawałach, gdy byłam już pewna, że nasz samochód zaraz przewróci się na bok (taka była równa droga) decyduję się schować głowę między nogi i po prostu nie patrzeć.
Po dłuższej jeździe docieramy na miejsce. Wydawało nam się, że mogą tam dotrzeć tylko samochody terenowe, na miejscu są jednak autokary i zwykłe taksówki. W drodze powrotnej widzieliśmy nawet Cinquecento (wtf??). Naprawdę nie wiem, jak oni tam tym wszystkim wjeżdżają. David Gareja, to kompleks dwóch monastyrów wykutych w skale. Pierwszy monastyr, pod który podjeżdża się samochodem jest spoko, my jednak szybko ruszamy do góry do kolejnego, który jak nam się początkowo wydaje, jest na zboczu góry tuż nad pierwszym (widzimy tam kilka wykutych „piwnic”). Po obejrzeniu tych piwnic, postanawiamy wspiąć się na górę, aby obejrzeć wszystko z góry, a przede wszystkim stanąć „jedną nogą” na terytorium Azerbejdżanu. W tym miejscu granica między Gruzją a Azerbejdżanem nie została nigdy dokładnie wyznaczona. Na szczycie góry otrzymujemy wspaniały widok zarówno na stronę gruzińską oraz azerską. Okolice patroluje dwóch azerskich żołnierzy, którzy nie mają nic przeciwko przechodzącym nielegalnie przez granicę białasom. Dopiero stojąc na górze zorientowaliśmy się, że najciekawsza część monastyru znajduje się na zboczu skały po stronie azerskiej – jest to cały kompleks sal wykutych w zboczu.
Pierwsza część monastyru. Nie należy jednak na tym poprzestawać, najfajniejsze rzeczy są dopiero po drugiej stronie wzgórza!
Mniej więcej w tym kierunku wiedzie ścieżka na drugą stronę góry:
Widoki:
Mniej więcej szczyt góry:
A po stronie Azerskiej...
Chodzi tu mnóstwo jaszczurek:
Wzdłuż zbocza prowadzi ścieżka, można sobie wchodzić do każdej komnaty, przy wyższych trzeba nieco się wspinać po skałach. W wielu z nich znajdują się tysiącletnie malowidła przetrwałe w całkiem dobrym stanie (pomyślcie: ile to ma lat! a stoi sobie ot tak po prostu, każdy może wejść, dotknąć, niestety też zniszczyć). To niesamowite jak tak ważne zabytki są słabo chronione, w Europie byłaby w tym miejscu kuloodporna szyba bądź nawet oddzielna skała sztucznie usypana przez ludzi, na której zrobiono by pełną rekonstrukcję, tymczasem tutaj można wszędzie wchodzić, dotknąć, robić zdjęcia a nawet można sobie spaść z tej skały – nikt tego nie pilnuje, nikogo to nie interesuje, totalny kosmos.
W okolicach monastyrów po stronie azerskiej zamieszkuje mnóstwo wielkich jaszczurek, które w dodatku niezbyt się nas boją i bardzo wdzięcznie pozują do zdjęć. Monastyr można by eksplorować w nieskończoność, my mając jednak w planach długą jeszcze drogę do Signaghi decydujemy się wrócić do samochodu, tym razem inną drogą niż ta, którą przyszliśmy (ścieżka zatacza koło wokół wzgórza z monastyrem).
Po drodze do Signagi mijamy Udabno, wieś położoną w środku niczego. Po drodze mijamy także ogromne stado owiec idące ulicą, które niezbyt przejęło się tym, że za nimi jedzie samochód. Tzn. trochę zaczęły schodzić z drogi, jednak nie wszystkie, gdyż jedna zakręciła w druga stronę i prawie wpadła mi pod koła. Pan, który owiec pilnował starał się je zganiać z ulicy, aby umożliwić przejazd nam i ciężarówce, która w międzyczasie pojawiła się po drugiej stronie drogi, jednak przy tej ilości zwierząt, nie wydawało się to łatwym zadaniem.
Ahaaaaaa...
Po dojechaniu do Sagarejo wjeżdżamy na lepszej jakości drogę, tj. nienajgorszej jakości asfalt. Dojeżdżamy do dziwnego sznuru samochodów z wystającymi wielkimi flagami jadącymi wolno, niektóre na awaryjnych światłach. Jest ich tyle, że nie widać końca. No ale trudno, nie będziemy za nimi przecież jechać bóg wie ile - wyprzedzamy pojedynczo. Wyprzedzanie w Gruzji jest stosunkowo proste, jednak samochodów z flagami robi się coraz więcej. Na szczęście w pewnym momencie zjeżdżają na pobocze robiąc miejsce na ich wyprzedzenie. Zaczynamy wyprzedzać, wyprzedzają także samochody bez flag jadące przed nami. Niestety, w połowie wyprzedzania samochody z flagami zaczęły znowu wracać na drogę. To nic, wyprzedzamy dalej! Szymon grzeje jak prawdziwy gruziński kierowca, zagrzewany do boju przez pasażerów, łamiąc przy okazji tyle przepisów, że w Polsce straciłbym prawo jazdy (nadmierna prędkość, wyprzedzanie na zakręcie, wyprzedzanie na ciągłej, na skrzyżowaniu, przejściu dla pieszych, zmuszanie samochodów z przeciwka do zjeżdżania na pobocze). Żeby nie było, że jest piratem - gość przed nami robił dokładnie to samo :)
Docieramy do Signaghi jak jest już ciemno, mamy więc problem ze znalezieniem hostelu, z pomocą przychodzi nam nasza gospodyni, która przez telefon usiłuje nam wytłumaczyć jak jechać. Okazuje się, że „ulica” przy której jest nasz guesthouse, wygląda tak, że nie skręciliśmy tam, bo myśleliśmy, że to nie jest ulica, tylko jakiś wjazd w podwórko, czy coś podobnego. Na szczęście w końcu udało nam się jakoś odnaleźć. Wypakowujemy się w czystym „apartamencie” z łazienką (mieliśmy dwa pokoje!) i z radością czerpiemy z możliwości umycia się w czystej łazience (trzy ostatnie noce w takie okazje nie obfitowały ). Idziemy jeść do polecanego przez Lonely Planet Peasant’s Tears, niestety są już zamknięci. Znajdujemy inny lokal gdzie jemy pyszne mięso, niestety z dużą zawartością tłuszczu, który w większości zjadł krzątający się po okolicy kot – spryciarz wiedział gdzie i kiedy skierować swoje kroki, żeby dostać kilka kąsków. Przed kolacją ogarniamy zmianę planów, tj. przedłużamy o jeden dzień nocleg w Signaghi i wynajem samochodu oraz przekładamy o jedną dobę nocleg w Kazbegi – wszystko bez żadnych problemów.Sobota, 8 października
Nasza gospodyni ostrzegła nas, że sobota jest dniem wyborów parlamentarnych w Gruzji. Okazało się to być całkiem istotnym wydarzeniem, gdyż w każdej wiosce po drodze przy lokalach wyborczych znajduje się mnóstwo odświętnie ubranych ludzi. Następnego dnia przy wymeldowaniu nasza gospodyni przepraszała nas, że przez wybory nie mogła się nami w pełni zająć, zwykle dla gości przygotowuje różne poczęstunki i ogólnie bardziej się nimi zajmuje, jednak w czasie wyborów mają strasznie dużo rzeczy na głowie. Zabawne, że w Gruzji ludzie tak bardzo przejmują się wyborami – ciekawe, czy u nich polityka to to samo dziadostwo co u nas :)
Dzień zaczynamy od zjedzenia chinkali w okolicznej restauracji. Zamawiamy ich dużo, z mięsem oraz serem – te z mięsem są znacznie lepsze. Pamiętamy jak je trzeba jeść, tj. staramy się robić w nich dziurki, wypić bulion a na koniec zjeść wraz z zawartością. Nie jest to zbyt łatwe, często bulion ląduje na talerzu. Zapomnieliśmy tylko o tym, że (przynajmniej tak twierdził przewodnik) końcówki pierogów się zostawia - my je wszystkie zjedliśmy (aczkolwiek były dobre, więc nie było powodu, abyśmy mieli ich nie jeść).
Po tym jakże pożywnym śniadanku, ruszamy na spacer po Signaghi. Czytaliśmy, że jest to jedno z niewielu miast w Gruzji które nie jest brzydkie i zrujnowane i tak faktycznie jest. Niestety, za tym idzie także odpowiednia ilość turystów w autokarach i hoteli oraz dziadek gadający po rusku, który za popatrzenie przez chwilę przez jego lornetkę, którą sam nam wciskał w ręce oraz wspomnieniu o Marii Kaczyńskiej chciał hajs. Znikąd zjawił się też drugi koleś z lornetką, który też chciał hajs (nie trzeba chyba dodawać że na początku nie było mowy o tym, że jest to jakaś płatna usługa…). Wkurzony Szymon dał dziadkowi wszystkie swoje monety (nie więcej niż kilkadziesiąt tetri), okazało się że to za mało, bo ten drugi koleś też chce hajs. A idź pan w cholerę. Major daje drugiemu gościowi 1 lari. Panowie nie są zadowoleni, coś tam burczą że za mało, ale my uciekamy szybko stamtąd i jedziemy zwiedzać winnice. Jesteśmy wkurzeni - to pierwszy raz, kiedy w tej podróży ktoś próbował nas po turystycznemu wydymać i bardzo przykre że i tutaj zaczynają się pojawiać takie akcje.
Ponieważ nie mamy konkretnych namiarów na miejsca, które chcemy odwiedzić, postanawiamy udać się do informacji turystycznej. Niestety, okazuje się to być najmniej informacyjna informacja turystyczna jaką kiedykolwiek widzieliśmy – pani wydawała się w ogóle nie rozumieć o co pytamy, wyłapywała tylko jakieś słowa klucze typu „winery” lub „wine cellar” i recytowała jak z automatu informacje nie mające wiele wspólnego z tym, o co pytaliśmy (nie mówiąc już o tym, że np. wymieniając 3 winiarnie w Signagi, nie była nawet łaskawa pokazać nam ich na mapie). Ostatecznie zrezygnowaliśmy, kiedy pani poproszona o pokazanie na mapie winnic w okolicznych miejscowościach, które przed chwilą wymieniła, wręczyła nam do ręki mapę Signagi, oczywiście nic nie pokazując. Wyruszyliśmy więc w drogę, korzystając z niezbyt dokładnej mapy regionu z zaznaczonymi winnicami, którą zdobyliśmy w Tbilisi (informacja turystyczna w parku Puszkina). Po co najmniej 30-minutowym błądzeniu w okolicach Gurjaani udaje nam się znaleźć, oczywiście niezbyt dobrze oznakowaną, winiarnię nr 1 o nazwie „Gurjaani Wine House”. Na miejscu jest tylko babcia gadająca po rosyjsku, jednak po chwili zjawia się też koleś mówiący po angielsku. Po krótkiej rozmowie telefonicznej oznajmia, że za kilka minut przyjedzie właściciel tego przybytku i nas oprowadzi. Po przyjeździe właściciela okazuje się, że oprowadzenia jako takiego nie ma, jest tylko degustacja z bardzo mocno ograniczonym komentarzem (i to tylko po rusku). Za 10 lari mamy do degustacji dwa wina, brandy oraz czaczę. Ja z Majorem degustujemy, a następnie kupujemy wina, które nam się spodobały. Właściciel pokazuje nam także, że właśnie jest w trakcie produkcji wina – w podłogę wmurowane są kvevri, a obok stoją sprzęty do wybierania z nich wina i przelewania do gąsiorków.
Po wyjściu jedziemy do następnego miejsca dalej w kierunku Telavi, do winiarni o nazwie „Numisi”. Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem postanowiliśmy tym razem do winiarni zadzwonić czy na pewno ktoś na miejscu będzie. Oczywiście po drugiej stronie telefonu nikt nie mówił po angielsku, więc łamanym rosyjskim udało mi się ustalić, że „siewodnia odkryto i można pasmatrit”. Tutaj błądzimy znacznie mniej niż przy poprzedniej winnicy. Na miejscu mamy degustację oraz muzeum, a także nieco więcej ludzi. Początkowo, co jak już zauwazyliśmy jest typowe dla Gruzji, wszyscy nas olewają, jednak w końcu przy pomocy pary Ukraińców mówiących trochę po polsku, udało nam się powiedzieć, że chcemy wycieczkę i degustację. Oprowadza nas miły pan, który mówi po rosyjsku, ale jakoś dajemy radę mniej więcej rozumieć co mówi. Dodatkowo, kiedy mówimy że jesteśmy z Polski, to pan mówi, że właściwie też ma polskie pochodzenie, a jego brat mieszka we Wrocławiu, ale on sam niestety nie mówi po polsku. W muzeum, oprócz szeregu eksponatów związanych z wytwarzaniem tradycyjnego gruzińskiego wina „kvevri” (w tym beczki, w których faktycznie leżało sobie to wino) obejrzeliśmy też mnóstwo śmiesznych, starych rzeczy, np. stare radia, dziwne kanapy z lustrem ponad nimi, czy dziwne, stare, kamienne umywalki – oczywiście w odróżnieniu od typowych europejskich muzeów, tutaj można było wszystkiego dotknąć. Po obejrzeniu wszystkich eksponatów udaliśmy się do sali restauracyjnej, w której nasz przewodnik naszykował już dla nas degustację – 3 wina (jedno białe wytrwane i dwa czerwone: wytrawne i półsłodkie), koniak oraz czaczę. Tak naprawdę trunki dostaliśmy w karafkach i starczyłoby spokojnie na więcej niż jeden kieliszek, my jednak kulturalnie skończyliśmy na jednym (a w sumie to nie wiedzieliśmy czy cała ta karafka jest dla nas, czy raczej powinniśmy sobie tylko trochę zdegustować). Spróbowaliśmy wszystkiego, zrobiło nam się już wesoło, po czym poszliśmy zapłacić i w podzięce ofiarowaliśmy naszemu przewodnikowi butelkę Żołądkowej Gorzkiej z miętą (przez 10 minut usiłowałam im wytłumaczyć, że ta wódka jest z miętą, nie znając słowa mięta po rosyjsku). W międzyczasie dostrzegliśmy też na półce butelki wina ze Stalinem na etykiecie, zapytaliśmy więc czy można to kupić – okazało się, że tak, w dodatku są to egzemplarze kolekcjonerskie sprzed 30 lat i kosztowały 50 lari za butelkę. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten zakup, bo kolekcjonerami nie jesteśmy, a wino sprzed 30 lat raczej do picia nadaje się średnio.
Którą by tu kupić...?
Na tej degustacji zakończyliśmy naszą wycieczkę po winiarniach i wróciliśmy do Signaghi. Tam podjęliśmy drugą próbę zjedzenia w Peasant’s Tears – tym razem udaną. Na miejscu okazało się, że nie ma tam menu, ale można zamówić np. chleb, sałatkę, mięso i ser – tak też zrobiliśmy, wybierając cielęcinę. Wzięliśmy też butelkę czerwonego wina (Tsinandali??), którego przed dokonaniem wyboru mogliśmy spróbować. Z dwóch win, które próbowaliśmy, wybraliśmy wersję bardziej czerwoną, cięższą i wyraźnie ostrą w smaku. Jedzenie okazało się być bardzo dobre (cielęcina była jakby duszona, w sosie z suszonymi śliwkami), wino też, a na koniec zgodnie z sugestią naszego kelnera zdecydowaliśmy się jeszcze machnąć po kieliszeczku czaczy, który był tak duży, że musieliśmy go machnąć na dwa razy. Po powrocie do kwatery dokończyliśmy jeszcze butelkę wina, która została nam z poprzedniego wieczora i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
c.d.n.Niedziela, 9 października
Tego dnia czekała nas dość długa podróż do Kazbegi, wstaliśmy więc rano, spakowaliśmy graty do samochodu, pożegnaliśmy się z naszą gospodynią i pojechaliśmy do miasta po chaczapuri na śniadanie. Kupiliśmy też buły na drogę. Nasz plan zakładał dwie lub trzy winiarnie jadąc w stronę Telavi, a następnie dojazd do Kazbegi około godziny 18stej. W pierwszej kolejności udało nam się dotrzeć do winiarni Khareba (polecanej w LP), znajdującej się w okolicy Kvareli, gdzie za 15 lari zamówiliśmy wycieczkę po piwnicy (a w zasadzie tunelach wykopanych przez wojsko za czasów wojennych, które następnie zaadoptowano w celu przechowywania wina) wraz z degustacją dwóch win kvevri - jednego białego i jednego czerwonego. Tutaj było już bardziej profesjonalnie niż w poprzednich odwiedzanych przez nas winiarniach - dziewczyna mówiąca dobrze po angielsku wyjaśniła nam tajniki produkcji gruzińskiego wina kvevri, a następnie dokładnie przedstawiła nam degustowane trunki. Tak naprawdę win było więcej niż dwa, dała nam do porównania także kilka win produkowanych przez bodegę w europejskim stylu (pomimo użycia tych samych winogron, wina europejskie i kvevri smakują zupełnie inaczej). Wyszliśmy bardzo zadowoleni i oczywiście kupiliśmy do domu kolejne butelki wina :) Jeśli ktoś interesuje się winem to bardzo polecam wizytę w tej winiarni i polecam też wina kvevri (lub qvevri) - bardzo charakterystyczny i ciekawy smak.
Czy tu jest wino???
Następnym przystankiem była bodega Twins Cellar (też z LP), którą udało się znaleźć bez większych problemów. Na miejscu okazało się, że jest opcja degustacji wraz z wizytą w muzeum lub opcja samej degustacji. My już jedno muzeum wczoraj widzieliśmy, nie mamy nadmiaru czasu, więc wybieramy opcję z samą degustacją (15 lari od osoby). Pan w gruzińskim stylu (tj. w międzyczasie znikając bez słowa) wyjaśnił nam, że do degustacji są 4 wina. W praktyce były tylko 3, w dodatku jedyne, czego się o nich dowiedzieliśmy to ich nazwy, których oczywiście nie zapamiętaliśmy, tak więc w tej winnicy podobało nam się raczej średnio. Nie mniej jednak wina zdegustowaliśmy (miło, że dali na zagrychę ser), nic nie kupiliśmy i jedziemy dalej. Myślę, że jeśli chodzi o kwestie wizytowania winnic i degustowania win, Gruzja jest jeszcze na bardzo wczesnym etapie rozwoju - muszą się jeszcze wiele nauczyć, bo choć wina mają dobre, to nie wszędzie można liczyć na przynajmniej w pewnym stopniu fachową opowieść o tych winach, czym się różnią, jakie można odnaleźć w nich smaki itd. Nie wątpię jednak, że sprytni Gruzini z czasem zorientują się czego oczekują turyści zainteresowani winem i może już za parę lat będziemy tu mieli prawdziwe Eldorado dla miłośników wina :)
Mamy czas na jeszcze jedną winiarnię, więc ruszamy dalej w stronę drogi wojennej - po drodze wg naszej mapy jest jeszcze kilka tego typu przybytków. Po drodze jest także monastyr w Gremi, zatrzymujemy się więc na zwiedzanie. Major wchodzi w jakiś dziwny tunel gdzie chciały go zjeść nietoperze, na szczęście miał przy sobie latarkę i udało mu się je odstraszyć. Także jeśli chodzi o wchodzenie do podejrzanych piwnic w tym przybytku to raczej średnio polecamy :)
Następnie jedziemy do Alaverdi gdzie chcemy odwiedzić katedrę. Wokół katedry kręci się mnóstwo ludzi, wchodzą, wychodzą, robią zdjęcia itp. (tak naprawdę zagęszczenie turystów jest tu wyjątkowo duże w porównaniu z innymi miejscami, które do tej pory odwiedzaliśmy). W tym samym miejscu, miała być też winiarnia, która okazuje się zgodnie z informacjami z przewodnika Lonely Planet tylko sklepem z winem, i to absurdalnie drogim. Sama katedra jest dość imponująca – przez blisko 1000 lat była najwyższym tego typu budynkiem w Gruzji. Kobiety, aby wejść do środka, muszą mieć spódnice – ale to nie problem, bo spódnice można wypożyczyć w sklepiku przy wejściu. Po obejrzeniu katedry, jedziemy dalej.
Kolejnej winiarni, zaznaczonej na naszej mapie nie byliśmy w stanie znaleźć, a jeszcze kolejna (Badagoni, te wina są dostępne także w Polsce) okazała się zamknięta, tj. można było do niej wejść ale nikogo nie było, a ponieważ była niedziela to uznaliśmy, że pewnie zamknięte (całe szczęście, bo później kupiliśmy z tej bodegi wino i nie było najwyższych lotów). Jedziemy więc dalej do drogi wojennej. Od miasta Akhmeta do Tianeti jedziemy drogą oznaczoną na mapie jako żółta, która okazuje się kompletnym nieporozumieniem. To nawet nie jest droga, to jest kupa ziemi z wystającymi co chwila kamieniami, co oczywiście nie przeszkadza busikom i ciężarówkom po niej jeżdżącym. Teraz rozumiemy, dlaczego google podawało alternatywną trasę przez Tbilisi (dużo więcej km), która jest zaledwie kilka minut dłuższa. Po drodze w Tianeti mijamy pomnik Stalina. Na tej wspaniałej drodze Major przez dłuższy czas jedzie za miejscowym dostawczakiem, którego nijak nie było możliwości wyprzedzić. Udało się to dopiero w momencie, kiedy miejscowy próbował skorzystać ze skrótu na drodze, co jednak mu nie wyszło, gdyż drogę, w którą próbował wjechać zablokowało stado owiec wraz z osłami. Prawdziwą zmorą tej trasy są także progi zwalniające, nie zawsze poprzedzone stosownym znakiem drogowym. Na odcinku od Tianeti do Gruzińskiej Drogi Wojennej w pewnym momencie droga się poprawia, widać, że jest nowo położony asfalt. Później jednak droga się z powrotem pogarsza (na cholerę rozpoczynać naprawę drogi od środka a nie od jej początku?).
Czy to wygląda jak czynna droga?
Docieramy w końcu w bólach na Gruzińską Drogę Wojenną („GDW”), gdzie już jest asfalt i nawet nie ma zbyt dużo dziur, tj. są załatane. Początek tej trasy jest w miarę spokojny, oczywiście pomijając styl jazdy miejscowych oraz krowy idące po drodze, które Major zauważył w ostatniej chwili za zakrętem. W ogóle po tej drodze chodzi mnóstwo krów, nie przejmujących się zbytnio tym, że jest to główny szlak handlowy w tej części świata. Po drodze mijamy twierdzę i monastyr w Ananuri, decydujemy jednak że obejrzymy je po powrocie gdyż chcielibyśmy zdążyć do Kazbegi jeszcze zanim zrobi się ciemno.
Ciekawiej robi się w momencie, kiedy droga zaczyna się piąć w górę na przełęcz na wysokości 2395 m. Serpentyny są bardzo wąskie, w dodatku pomiędzy nimi trzeba wyprzedzać mnóstwo tirów. Są nawet tacy, co wyprzedzają na serpentynach, o czym przekonaliśmy się jadąc przez chwilę na czołówkę z samochodem z naprzeciwka (i to nie my byliśmy na niewłaściwym pasie!). Po wjeździe na przełęcz zaczyna się zjazd, podczas którego mijamy mnóstwo nieużywanych już tuneli (oczywiście znaki drogowe ostrzegające o wjeździe do tunelu wciąż stoją przy drodze). Zastanawiamy się po co ktoś zbudował te tunele bo zamiast przecinać górę są one zbudowane wzdłuż zbocza góry, a nowa droga, którą jedziemy, prowadzi równolegle do nich. Potem mijamy dwa mosty, z czego jeden jest jakby dziurawy i zaklejony deskami, a przy drugim stoi ograniczenie 50 km/h, natomiast prędkość z którą faktycznie da się nim przejechać nie przekracza 10 km/h. Bliżej Kazbegi zaczyna się kolejka Tirów do granicy. Zastanawiamy się, ile one muszą do tej granicy stać skoro jest do niej jeszcze kilkadziesiąt km. Po kilku km nasze wątpliwości zostały rozwiane – policja puszcza tiry dalej co jakiś czas, widocznie przy samej granicy nie ma tyle miejsca żeby one wszystkie stały. Tiry te częściowo stały na poboczu częściowo na drodze, a tymczasem natrafiamy na jadący przed nami wolny pojazd, jakiś ciągnik czy coś takiego. Zgodnie z miejscową praktyką, wyprzedzamy go na trzeciego jadąc jednym kołem po poboczu przeciwległego kierunku trasy. Pobocze to oczywiście nie żaden asfalt tylko kamienie.
Pomimo wszystkich bohaterskich wyczynów Majora za kierownicą, do Kazbegi docieramy już po zmroku. Ponieważ oczywiście nie sprawdziliśmy namiarów na nasz nocleg na mapie, zatrzymujemy się w centrum i pytamy miejscowych jak dość do naszego guesthouse’u. Miejscowi nie wiedzą gdzie znajduje się nasza ulica, jedna miła pani w sklepie nawet dzwoni do swojego syna, aby zapytać czy on zna takie miejsce jak Mountain Star Guest House (niestety nie znał). Pomagają nam w końcu niezbyt trzeźwi Rosjanie z Sachalina, których spotkaliśmy w Google markecie (przy okazji polecając aplikację Maps.Me, którą można pobrać i działa jak Google Maps, tylko że offline – i faktycznie, nawet nasz guest house się w tej aplikacji znalazł). Docieramy bezproblemowo do naszego guesthouse’u, wjeżdżamy na teren posesji samochodem. Na jej terenie znajduje się także kilka krów, które pomimo późnej pory radośnie sobie skubią trawkę (a jak krowy to też… wiadomo – krowie placki :D trzeba uważać gdzie się stawia nogi). W ogóle to w tym mieście krowy chodzą zupełnie nieskrępowane po ulicy i nawet na tej ulicy śpią, nie wiem czy ich właściciel ma je gdzieś, czy są to jakieś dzikie, bezpańskie krowy. W guesthouse’ie przyjęła nas miła starsza pani mówiąca tylko po rosyjsku, poczęstowała nas dobrym domowym winem (aczkolwiek nie własnego wyrobu) oraz herbatą. Internetu nie ma. jest już późno, więc czym prędzej zbieramy się iść żeby coś zjeść. Nasza gospodyni powiedziała nam, że aby znaleźć jakiś lokal z jedzeniem wystarczy zejść na dół, na jeden z dwóch głównych placyków w mieście – tak też zrobiliśmy. Znaleźliśmy otwartą knajpę gdzie było dużo ludzi, praktycznie sami turyści. Standardowo, bardzo długo czekaliśmy zanim ktoś podszedł, w końcu udało się zamówić mnóstwo mięsa i sałatek. Mięso tym razem było pyszne. Szymon zamówił do tego piwo Kazbegi, jednak jego zdaniem smakuje mniej więcej tak jak Fasberg. My z Majorem zamawiamy wino, które zresztą też nie jest zbyt dobre.
Jeśli chodzi o jedzenie, to bardzo podoba nam się w Gruzji, że gatunki mięsa, takie jak baranina, cielęcina, czy jagnięcina, które u nas uważane są za ekskluzywne, tutaj są bardziej popularne niż np. nasza swojska wieprzowina. Do tego mięsa te są niedrogie i smaczne - prawdziwy raj mięsożercy!
c.d.n.Poniedziałek, 10 października
Wstajemy dość wcześnie gdyż dziś czeka nas wycieczka do doliny Truso. Planujemy wjechać najgłębiej jak się da w dolinę, a potem zdobyć jakiś okoliczny szczyt (czy raczej powałęsać się po otaczających dolinę górach :) ). Wycieczkę tą odbywamy zamiast wchodzić na Kazbek - w jeden dzień i tak byśmy nie weszli, a chłopaki kategorycznie odmawiają wchodzenia na Kazbek "tylko kawałek" i powrotu. Zamiast tego wolą wejść na jakąś mniejszą górkę w dolinie Truso, ale przynajmniej wejść na jakiś szczyt - no tak, męska ambicja... :D
Dojeżdżamy GDW do Kobi gdzie należy skręcić w prawo w drogę szutrową. Droga całkiem ciekawa jak na możliwości naszego samochodu – początek po trawie, później zaczyna się jazda lekko pod górkę nad przepaścią (i to jest serio nad przepaścią, a droga jest na szerokość jednego samochodu i patrząc przez okno można dostać zawału), dziury i kamienie, jest bardzo wąsko, co jakiś czas trzeba omijać kałuże albo rzeki. W jednym miejscu stoi nawet most, który my decydujemy się ominąć jadąc drogą obok przez rzeczkę. Super frajda dla kierowcy, nieco mniejsza dla pasażera, szczególnie jeśli akurat siedzi od strony przepaści :) (o, brzmi jakbym już kiedyś o tym wspominała :) ) W pewnym momencie dojeżdżamy do bagna, obok którego jest droga kompletnie dziurawa. Po dłuższej chwili namysłu zdecydowaliśmy, że jedziemy przez bagno. Major wymyślił, że trzeba odciążyć samochód – my wysiadamy, a Szymon-kierowca korzystając z wbudowanej w samochód blokady dyferencjału (nie wiem co to jest, ale tak powiedział :) ) przejeżdża przez bagno prawie bezproblemowo. Po drodze mijamy solnisko, zatrzymujemy się na zdjęcia.
Następnie docieramy do opuszczonych ruin wioski (pozostałości wojny). Trochę kręcimy się po okolicy, jednak ostrożnie, mając na uwadze zagrożenie minowe wciąż występujące w tym miejscu. Zresztą prawda jest taka, że oglądanie takich rzeczy jest w gruncie rzeczy bardzo smutne i też nie uważam, że powinno się z tego robić specjalnie atrakcję turystyczną, przez szacunek do ludzi, którzy stracili tutaj swoje domy, a być może i życia. Całość sprawia mroczne wrażenie.
Jedziemy dalej wzdłuż doliny, jednak na naszej drodze ukazuje się większych rozmiarów rzeka. Niestety bez wysiadania z samochodu nie sposób określić jej głębokości. Major wychodzi pierwszy, zaraz za nim Szymon. Ja zostaję w samochodzie. Wciąż nie widać czy jest głęboko, więc chłopaki podchodzą coraz bliżej. Nagle zza tej rzeki wyłania się kilka dzikich psów, zaczynają ujadać z agresją. W ich oczach było zło, widać, że nie są to zwykłe psy, tylko jakieś zdziczałe, bardziej już jak wilki i że jak nas dorwą to dużo z nas nie zostanie. Po pewnej chwili namysłu (z perspektywy obserwatora w samochodzie, czyli mnie - niezrozumiale długiej - "Dlaczego ci idioci jeszcze nie uciekają?!") chłopaki w końcu wieją do samochodu i czym prędzej odjeżdżamy w stronę, z której przyjechaliśmy. Po cofnięciu się kawałek, poszliśmy szukać alternatywnej trasy, aby ominąć psy i móc jechać dalej w dolinę. Niestety nie udało nam się znaleźć żadnego miejsca gdzie nasz terenowy samochód mógłby przejechać. Decyzja – zostawiamy go gdzieś w jakimś miejscu, żeby był nieco schowany (jesteśmy blisko granicy z Osetią Południową, może tutaj być gruzińskie wojsko i lepiej nie zostawiać przy ruinach wioski podejrzanych wozów) i próbujemy iść dalej z buta. Aby ominąć dzikie psy decydujemy się przejść na drugą stronę rzeki, która cały czas płynie sobie wzdłuż doliny (ta rzeka z psami musiała być jakąś jej odnogą). Szukamy dogodnego punktu, nurt jest spory więc nie jest to proste. W końcu znajdujemy (a przynajmniej tak nam się wydaje). Szymon jako pierwszy podejmuje próbę przejścia, najpierw niezbyt udanym skokiem, później zdejmując buty. Woda jest jednak tak zimna że wycofuje się. Wygląda na to, że jednak nie uda nam się przejść tej rzeki... Szukamy jeszcze przez chwilę jakiejś możliwości, ale nic nie znajdujemy, postanawiamy więc wprowadzić w życie plan B.
Pozostając wciąż po tej samej stronie rzeki, wspinamy się wzdłuż małej dolinki, prostopadłej do dużej doliny. Po drodze przechodzimy niedaleko baraków, które zamieszkują pasterze, szczekają na nas psy pasterskie. W związku z tym, nasza trasa podlega dalszej korekcie i omijamy pieski szeroką pętlą, idąc częściowo zboczem góry - może nie jest to wygodna trasa, ale przynajmniej minimalizujemy ryzyko pogryzienia :) Dolina jest bardzo kolorowa, w tle widać ośnieżone szczyty. Naszą uwagę przykuwa czerwony strumyk - po kolorze ziemi na dnie oraz zapachu, wnioskujemy, że mamy do czynienia z rudą żelaza. Próbujemy trochę wody z tego żelaznego strumyka - nie jest ona zbyt dobra (bardziej smakuje jak piwo VIP słynące z mocnego posmaku żelaza).
Woda w strumykach nieżelazowych jest za to wyborna. Idziemy dalej, przeskakujemy przez strumyki i kamienie, droga jest bardzo ciekawa i wymaga trochę kombinowania. Potem idziemy nawet po wodzie, która rozlewa się szeroko po płaskiej i gładkiej powierzchni skały.
Tutaj może nie widać, ale stoimy w wodzie (czy raczej "na" wodzie, bo jest to tylko cienka, płynąca warstewka)
Wchodzimy na wysokość ok. 2600m (według Garmina), gdzie robimy dłuższą przerwę, a następnie decydujemy się wracać. Wracamy inną drogą, dużo trudniejszą. Zaczyna też padać lekki deszcz.
Kiedy jesteśmy już na samym dole i mijamy z powrotem tą samą pasterską osadę, ktoś z niej do nas krzyczy i woła do siebie. No to idziemy. Wychodzi nam naprzeciw gość, który okazał się Azerem odwiedzającym swojego kolegę, który jest pasterzem. Zaprosili nas do siebie do domku (a właściwie baraku z dwoma łóżkami w których nie było ogrzewania, bieżącej wody oraz innych podstawowych udogodnień), gdzie poczęstowali nas czaczą oraz winem domowym (w tym jednym czteroletnim, bardzo dobre). Akurat gotowali sobie ziemniaki, więc nas też nimi częstują. Ziemniaczki były wyborne, bo robione na baraninie, której małe kawałki znajdują się w tym jakże wykwintnym daniu. Częstują nas także pysznym, mocno słonym serem z krowy, którego kilka kawałków chcą nam potem podarować. My się odwdzięczamy dwoma miniflaszkami polskich wódeczek. Kiedy się pytamy, czy nie zabraknie im tego sera, jeśli nam go dadzą, mówią, że nie mamy się co martwić, gdyż mają tam obok jeszcze tonę (dosłownie) sera. Pijemy oczywiście za przyjaźń polsko-azerską. Wspominają, że przydałaby się muzyka, puszczamy więc z telefonu muzykę. Początkowo Szymon puszcza jakieś nieco bardziej ambitne, rockowe brzmienia, jednak nie przypada im to do gustu. Major puszcza więc „Ona tańczy dla mnie” a potem jakąś techniawę, dzięki czemu nasi nowi znajomi od razu bawią się lepiej. Impreza się trochę rozkręca, śpiewamy dla nich „Hej Sokoły”. Potem udaje się im wytłumaczyć nam, że chcą, żebyśmy zostali na noc, oni przez ten czas zabiją barana i zrobimy szaszłyk. Kusi nas ta propozycja, jednak zostawanie na noc w tak zimnym miejscu ostudza nasz zapał (poza tym ja osobiście trochę się boję - ja wiem, że podróż, poznawanie ludzi itd., ale jesteśmy na kompletnym pustkowiu, z dwójką facetów których nie znamy i naprawdę nie wiem jakie są ich zamiary). Padał też trochę deszcz – mając na uwadze to, że istnieje przez to ryzyko, że strumyki okażą się nieprzejezdne, decydujemy się jednak na powrót (oczywiście kierowca nic nie pił). Zawieramy jednak z kolegami kompromis – przyjedziemy na te szaszłyki jutro, oni już barana przygotują, zaś jednego z kolegów mamy zabrać potem do Tbilisi. Szybko kalkulujemy, że damy radę jutro rano ogarnąć klasztor Cminda Sameba i przyjechać o jedenastej, tak się więc umawiamy. Na odchodne Major podarował swoją przeciwdeszczową pelerynę starszemu z Azerów.
Dodam jeszcze, że wszystkie powyższe rozmowy odbywaliśmy przy pomocy mojego bardzo łamanego rosyjskiego, języka migowego oraz momentami każdy w swoim języku (czyli my po polsku :) ). Natomiast psy pasterskie, które wcześniej na nas ujadały, jak tylko zobaczyły, że jesteśmy gośćmi ich pana, zaczęły być najbardziej milusińskimi i słodkimi misiami i same przymilały się do nas, żebyśmy je głaskali.
Poniżej pasterska chatka:
Owce jak okiem sięgnąć: