Dodaj Komentarz
Komentarze (3)
otakesan
6 lutego 2018 01:09
Odpowiedz
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.
julk1
6 lutego 2018 02:06
Odpowiedz
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek
:shock:
k4te
6 lutego 2018 09:38
Odpowiedz
otakesan napisał:Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.Tak właśnie słyszałam, że kopi luwak od dzikich luwaków jest lepsza, ale jakoś nie bardzo mieliśmy możliwość dotrzeć do takiej podczas naszej wycieczki, albo może nie znaleźliśmy żadnego polecanego źródła... Zresztą pewnie też aż tak bardzo nam nie zależało, bo jednak nie jesteśmy znawcami kawy i trochę bym się bała, że zapłacę dużo kasy, a nawet nie poczuję różnicy względem tej tańszej kopi luwak
:)julk1 napisał:Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek
:shock:Raczej woleliśmy nie łazić po wulkanach i nie rozbijać się skuterem w świeżo nabytych obrączkach
:)
W kwestiach praktycznych:
Czas wyjazdu: 11-30.06.2017 - co ważne, wypadał akurat Ramadan, a największe święto, czyli jego statni dzień wypadał chyba 25 albo 26 czerwca (wtedy należy spodziewać się, że wszystko jest pozamykane)
Uczestnicy: sztuk dwie, ja i świeżo nabyty mąż
Transport: Lecieliśmy do Jakarty na pokładzie Qatar Airways, skąd od razu, lokalną linią dostaliśmy się do Jogjakarty. Wracaliśmy też Qatarem, tyle że z Denpasaru. Za lot w dwie strony zapłaciliśmy około 2600zł (cena regularna, bez promocji niestety)
Trasa: Jakarta -> Jogjakarta -> Wulkan Bromo (przez Surabaya) -> Wulkan Ijen -> Lovina (Bali) -> Ubud -> Labuan Bajo (Wyspa Flores, punkt wypadowy na Komodo) -> Bali i stamtąd prom na Gili Trawangan (i wreszcie te kilka dni zasłużonego wypoczynku :) )
Zapraszam do lektury i mam nadzieję, że Wam się spodoba :)
Niedziela 11 czerwca
Naszą podróż rozpoczęliśmy w Warszawie, skąd ok. 10 rano wylecieliśmy samolotem Qatar Airways w kierunku Doha. Był to nasz pierwszy lot tą linią, wrażenia wynieśliśmy pozytywne – fajny system rozrywki pokładowej (dużo nowych i nagradzanych filmów), jedzenie może być, aczkolwiek zależy od dania - niektóre są ok, inne raczej średnie.
Lot minął nam dość szybko i zgodnie z rozkładem wylądowaliśmy w Doha. Tutaj zaskoczyła nas pustka na lotnisku – czy to kwestia ostatniej blokady nałożonej na Katar przez kraje ościenne? Sklepy też nie na naszą kieszeń, więc rozejrzeliśmy się trochę po terminalu (gdzie są ci Arabowie w białych szatach, których ciągle pokazują na filmach???) i udaliśmy się pod nasz gate. Nasz kolejny lot to 8-godzinna podróż do Jakarty. Tutaj poziom podobny jak w poprzednim odcinku, tyle że samolot większy i system rozrywki nieco nowocześniejszy. Niestety ze śniadaniem na słodko się nie popisali… No i na obu lotach samolot był bardzo pusty – nie wyglądało to jak opłacalny biznes…
Poniedziałek 12 czerwca
W Jakarcie wylądowaliśmy o czasie. Odebraliśmy nasze walizki – nie obyło się bez stresu, bo moja wyjechała jako jedna z ostatnich i już w myślach zastanawiałam się gdzie będą mieli nam ją wysłać, skoro mamy zameldowanie tylko na najbliższe 2 noce – na szczęście w końcu przyjechała! Po odbiorze walizki udaliśmy się do kantoru, zakupić rupie (kurs 14 500 za EUR, na lotnisku w Jogjy był gorszy bo 14 100) i poszliśmy szukać naszej hali odlotów, aby znowu nadać bagaż i wyruszyć do Jogjakarty. Po krótkiej chwili poszukiwań, pan ochroniarz powiedział nam, że musimy wsiąść w shuttle busa, bo nasz terminal (krajowy) jest gdzie indziej. Shuttle bus po drodze zahaczał o jeszcze jeden terminal (oprócz naszego), więc finalnie zmiana terminalu zajęła nam jakieś 20 minut. Następnie znaleźliśmy naszą halę odlotów i nadaliśmy bagaż (nikt się nie czepiał, że moja walizka jest o 3 kilo za ciężka! ? ). Po przejściu kontroli okazało się, że mamy jeszcze dużo czasu, więc wypatrzyliśmy sobie przyjemne miejsce z leżaczkami i po kilku chwilach poświęconych na jedzenie kanapek i przeglądanie przewodnika, zaliczyliśmy drzemkę (chcąc nie chcąc, bo oczy nam się same zamykały).
Bardzo ciężko nam było się poderwać, kiedy nadszedł czas boardingu. Tutaj już nie obyło się bez małych przygód – na boarding passie mieliśmy napisany gate C7, na ekranie było napisane C5, a fizycznie, w każdym z tych gate’ów odbywały się odprawy innych lotów, pomimo że tablica informowała przy naszym locie „Gate open”. Ostatecznie postanowiliśmy siedzieć między tymi dwoma gate’ami i słuchać komunikatów – ta metoda okazała się skuteczna, gdyż w końcu udało nam się wsiąść do właściwego samolotu i po krótkim (ok. 45min) locie (kolejny zgon zaliczony) znaleźliśmy się w Jogjakarcie. Lecieliśmy lokalną linią Batik Air - linia jak linia, jedyne co nas zdziwiło, to że nawet na takim krótkim locie wszyscy dostają po plastikowej bułeczce do jedzenia i wodę.
Po odebraniu bagażu, zdecydowaliśmy się jechać do miasta taksówką (jak się później okazało, można też jechać miejskim autobusem TransJogja 1A). Wiedzieliśmy, że taksówka powinna kosztować ok. 50-70 tys. Rupii i ostatecznie udało nam się wynegocjować 70. Kierowca dowiózł nas do hotelu, w międzyczasie sporo staliśmy w korkach, a nasz kierowca oferował nam swoje usługi na kolejny dzień – niestety cena 450 tys. za wycieczkę do Borobudur i z powrotem niezbyt nam się spodobała, więc nie skorzystaliśmy.
W hotelu szybko się odświeżyliśmy i wyruszyliśmy do świątyni Prambanan. Dojazd jest bardzo prosty: wystarczy złapać autobus 1A z Malioboro Street i jechać do końca trasy (7 000 za dwie osoby). Sam przystanek autobusowy jest bardzo interesujący, ponieważ wchodzi się do takiej budki przez bramkę jak w metrze (uprzednio kupując bilet), a autobus podjeżdża do drzwi w tej budce, przez które wsiada się do środka – aczkolwiek kierowcy nie zawsze uda się podjechać dostatecznie blisko i czasem trzeba skakać z jednych drzwi do drugich.
W autobusie oczywiście klima rozkręcona na całego, muzyka gra, a przy drzwiach stoi pan, który liczy ile osób wsiada i wysiada.
Docieramy na terminal Prambanan. Świątynia znajduje się po drugiej stronie ruchliwej ulicy, którą przyjechał autobus. W międzyczasie trochę zdążyliśmy zgłodnieć, więc po drodze kupujemy w sklepiku jakieś losowe "smakołyki" – smażone, słodkie kulki czegoś oraz kuleczki, które smakują jak obwarzanki.
Bilet wstępu do świątyni kosztował nas 520 tys. – był to bilet łączony do Prambanan i Borobudur i jego ważność to 2 dni. Jak okaże się kolejnego dnia, bilet łączony dla Indonezyjczyków kosztuje 75 tys…
Prambanan to zespół hinduistycznych świątyń z IX wieku. Na terenie kompleksu znajduje się „główna” świątynia Prambanan oraz trzy mniejsze świątynie. Niestety, widać że trzęsienia ziemi niezbyt przysłużają się dobrej kondycji tego zabytku - ostatnio w 2006 roku wiele zabudowań ucierpiało i widać to, po wszechobecnych kupkach kamieni poukładanych w miejscach gdzie wcześniej znajdowały się budowle.
Sama Prambanan bardzo nam się podobała, w dodatku ponieważ dotarliśmy tam ok. 16:00, to na całym terenie nie było prawie nikogo – to bardzo miłe w porównaniu z tłumami, które widziałam na zdjęciach.
Dwie kolejne świątynie nie zrobiły na nas wrażenia (jedna była cała w rusztowaniach, więc nawet nie podchodziliśmy bliżej), natomiast ostatnia (Sewu), była równie fajna co Prambanan i nie było przy niej już kompletnie nikogo (być może dlatego, że było ok. 17:00 i zaczęło się bardzo szybko ściemniać).
Zanim obeszliśmy świątynię, ściemniło się już niemal całkowicie, ruszyliśmy więc do wyjścia. W międzyczasie zaczęliśmy się martwić czy nasz autobus jeszcze jeździ o tej godzinie, ale na szczęście okazało się, że jeździ, i to nawet dużo dłużej, bo jeszcze ok. 19:30 widzieliśmy go na Malioboro.
Wróciliśmy więc tym samym autobusem – ja w kurtce Szymona, bo ten kierowca okazał się jeszcze bardziej zimnolubny niż poprzedni.
Wysiedliśmy na Malioboro i przeszliśmy kawałek, rozglądając się za jedzeniem. Spodobała nam się strefa street foodu, gdzie na ziemi rozstawione są niskie stoliki, przy których siada się boso na ziemi i zajada lokalne specjały (zresztą w najbliższej okolicy nie widzieliśmy zbyt wiele alternatyw, poza KFC). Wskoczyliśmy więc do jednego z takich miejsc i zamówiliśmy Nasi Goreng oraz smażonego kurczaka. Smażony kurczak, okazał się zwykłą nogą od kurczaka z suchym ryżem, natomiast nasi goreng również zawierał nogę od kurczaka, natomiast ryż faktycznie był smażony i smacznie przyprawiony. Do tego zamówiliśmy herbaty, nie wiedząc zupełnie co oznaczają ich nazwy – jak się okazało jedna była z lodem (es), a jedna na gorąco (panas). Za całość zapłaciliśmy 76 000 (dwie osoby).
Tutaj, podobnie jak na Filipinach nie ma co liczyć, że podadzą Wam do obiadu coś takiego jak nóż :) Dania dziubie się widelcem, a kroi łyżką. I tak, nogę od kurczaka też je się łyżką :D
Po kolacji udaliśmy się do hotelu i czym prędzej położyliśmy się spać (chyba ok 21 ?) - niestety zmęczenie podróżą i jet lag trochę dawały nam się we znaki.
Wtorek, 13 czerwca
Budzik nastawiliśmy na 8 i pomimo 11 godzin snu czuliśmy się zmęczeni. Mimo wszystko udało nam się jakoś wstać. W hotelu mieliśmy zapewnione śniadanie – był to bufet oferujący najróżniejsze rodzaje indonezyjskich i „amerykańskich” dań (a przynajmniej tak się im wydawało). Próbowaliśmy smażonego makaronu, kleiku ryżowego, ryżu w różnych odmianach, bułeczek z czymś dziwnym bananopodobnym w środku, oraz Szymon zdecydował się na podejrzany owoc, wyglądający jak smocze jaja (miał łuski) – jak się okazało (dzięki wujku google) ten owoc to Salak – podobno bardzo zdrowy i w ogóle same ochy i achy (często biorą go ze sobą pielgrzymi, bo można go długo przechowywać), a w Europie praktycznie nieznany. W smaku był dziwny, ale chyba nawet dobry ?
Po śniadaniu poszliśmy na pobliski dworzec kolejowy, w celu wymiany naszego ebiletu na pociąg do Syrabaya na bilet prawdziwy – i tutaj zaskoczenie! Podchodzi się do samoobsługowego komputerka, skanuje kod z ebiletu, klika „drukuj” i za chwilę z drukarki wyjeżdża bilet – całość zajęła może 2 minuty (nazywają to check-inem). Co jak co, ale tego to się akurat w tym kraju nie spodziewałam :)
Naszym następnym celem była świątynia Borobudur. Po wyjściu z dworca obskoczyli nas oczywiście taksówkarze i rikszarze – niestety jak powiedzieliśmy że chcemy jechać na terminal Jombor, to rikszarze zrobili wielkie oczy i powiedzieli, że oni nie jadą i musimy brać taksi – wielkie mi halo, raptem 6 km ? Na szczęście kierowca taksi też się zaraz znalazł i udało nam się wynegocjować za dojazd na terminal 40 tys rupii.
Na terminalu, jeszcze zanim zdążyliśmy wyjść z taksówki, zostaliśmy obskoczeni przez naganiaczy kierujących nas do autobusu do Borobudur – nadal nie wiem po co oni naganiają, skoro autobus jest tylko jeden (nie ma konkurujących ze sobą przewoźników). Wsiedliśmy więc do autobusu i czekaliśmy na odjazd – według Lonely Planet autobusy jeżdżą co pół godziny. Za przejazd płaci się „biletowemu” już podczas jazdy. Niestety nie mieliśmy drobnych, więc musieliśmy mu dać 100 tys za nas dwoje, a on wydał nam tylko 50 (według przewodnika bilet powinien kosztować 20 tys za osobę, czyli za nas dwoje powinno być 40). Uznaliśmy jednak, że o 10 tys, czyli jakieś 3zł na dwie osoby nie będziemy się kłócić, tym bardziej że przecież bilety mogły podrożeć…
Oczywiście bezpieczeństwo level najwyższy, jedziemy sobie z otwartymi drzwiami:
Autobus generalnie ewidentnie stworzony został z myślą o Indonezyjczykach, a nie wielkich białasach z Europy, bo nasze wielkie, polskie tyłki ledwo mieszczą się na podwójnym siedzeniu :lol:
Do Borobudur, podobnie jak wczoraj do Prambanan, należy jechać do samego końca trasy. Według mapy od terminalu Borobudur do świątyni miały być jakieś 2km, więc postanowiliśmy iść pieszo. Jednak już po wyjściu z autobusu przyczepił się do nas rikszarz i mimo, że wcale nie chcieliśmy skorzystać z jego usług, szedł za nami i ciągle obniżał cenę (a my nawet nic nie mówiliśmy ? ), aż w końcu doszedł do 10 tys, więc uznaliśmy że za 3zł to w sumie możemy się przejechać (oczywiście gość twierdził, że do świątyni jest bardzo daleko!). Jechało się w sumie niewiele szybciej niż byśmy szli, a bardzo daleko, okazało się bardzo niedaleko (jak później się okazało, jakieś 10 minut na piechotę).
Już zanim zdążyliśmy wejść do świątyni, zostaliśmy zaatakowani przez sprzedawców pamiątek, ale mimo wszystko nie byliśmy skłonni do zakupów (kto w ogóle kupuje pamiątki z jakiegoś miejsca zanim jeszcze do niego wejdzie??). W kasie okazaliśmy bilety, dostaliśmy welcome drink w postaci wody i ruszyliśmy zwiedzać.
Borobudur to świątynia buddyjska, powstała również ok. VIII-IX wieku (nie wiadomo dokładnie kiedy) i jest jedną z największych buddyjskich świątyń na świecie. Borobudur robi chyba trochę większe wrażenie niż Prambanan, choć obie świątynie są w trochę podobnym stylu i przywołują na myśl Angkor Wat. Świątynia ma strukturę piramidy z wieloma piętrami, którymi można chodzić dookoła, a na kilku najwyższych stoją stupy, w których w środku znajdują się pomniki Buddy. Dodatkowo z góry rozciąga się piękny widok – akurat było pochmurno, ale według mnie nawet pasowało to do krajobrazu, więc zdjęcia wyszły bardzo ładne.
Czy widzieliście kiedyś coś słodszego???
Na ścianach widzimy płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Buddy
...choć nie zawsze klocki udało się ułożyć odpowiednio :)
Po obejściu świątyni dookoła kilka razy, na różnych poziomach, zeszliśmy na dół i postanowiliśmy obejść jeszcze cały teren – dotarliśmy do wybiegu, a raczej zagrody dla słoni oraz zagrody z sarnami (co tu robią sarny??), a na końcu wspięliśmy się na wzgórze, z którego rozciąga się widok na świątynię.
Tutaj, w Borobudur, w porównaniu z tym, co widziałam na zdjęciach, też było było zupełnie pusto (dotarliśmy do świątyni ok. 12:00), a przy innych aktrakcjach, poza samą świątynią, byliśmy kompletnie sami.
W końcu uznaliśmy, że obejrzeliśmy już wszystko co było do obejrzenia i udaliśmy się w stronę wyjścia. Po drodze doskoczył do nas kolejny sprzedawca pamiątek, oferujący figurki z podobizną świątyni. Uznaliśmy, że właściwie, gdyby zaoferował jakąś dobrą cenę, to możemy nawet coś takiego kupić, ale nie byliśmy super zainteresowani, więc szliśmy w swoją stronę, aż w końcu usłyszeliśmy, że idący za nami sprzedawca, krzyczy, że chce „ten” za jedną figurkę. No, 10 tys, czyli 3 złote, to właściwie możemy dać, więc zatrzymaliśmy się z zamiarem zakupu, na co gość mówi „ten dolars”… My na to „zaraz, jakie dolars”, a gość „to może 10 euro?”… :D :D O nie nie kolego, myśmy myśleli, że mówimy o 10 tysiącach rupii! Ruszyliśmy więc dalej, a koleś za nami – jak zwykle ignorowanie zadziałało świetnie, bo po kilku chwilach ignorowania gość zjechał z ok. 100 tys rupii do 30 tysięcy, i za tyle ostatecznie uznaliśmy, że możemy kupić. Dodatkowo, figurka trzymana przez nas później w ręku zadziałała jak magiczny talizman, prowadzący nas bezpiecznie przez bazar zlokalizowany za wyjściem, bo nikt więcej już nic nam nie chciał wciskać! Natomiast chętnie daliśmy sobie wcisnąć jedzenie w warungu – tym razem spróbowaliśmy Sate i Gado-Gado (pierwsze było kurczakiem w ciemnym, słodko-odtrym sosie, a drugie było wyborem najróżniejszych rzeczy w sosie orzechowym). Szymon zamówił również sok „Buah Buahan”, który okazał się blendowany w blenderze, niestety z lodem i smakował bananem. Mimo lodu zdecydował się zaryzykować – na szczęście nie zauważyliśmy potem żadnych niepokojących objawów żołądkowych, bo z lodem w Azji jednak lepiej uważać.
Gado-gado:
Sate (jakiś dziwne, bo generalnie sate powinno być w sosie orzechowym)
Do Jogjakarty wróciliśmy tym samym autobusem, którym tu przyjechaliśmy, a zanim do niego wsiedliśmy, odwiedziliśmy jeszcze kompletnie obleśny kibel na dworcu (kucany, spuszczanie wody polega na wlewaniu kubeczkiem wody z wiadra do kibla, ogólnie syf kiła i mogiła). W autobusie tym razem postanowiliśmy dać bileterowi równo 40 tys. za dwa bilety. Coś tam próbował stękać, ale udaliśmy że nie wiemy o co chodzi i się odczepił.
Kiedy wysiedliśmy z autobusu na terminalu Jombor, zaczepił nas turysta, który również jechał naszym autobusem. Okazało się, że jest z Belgii i też potrzebuje dostać się w okolice dworca kolejowego, więc postanowiliśmy razem zrzucić się na transport. Początkowo zaczęliśmy negocjować taksówkę, ale facet nie chciał zgodzić się na mniej niż 50 tys., więc w międzyczasie nasz nowy znajomy odpalił Ubera i okazało się, że Uber jest za 21 tys. W związku z tym porzuciliśmy negocjacje z taksówkarzem i zamówiliśmy Ubera. Mieliśmy drobny problem ze znalezieniem się z kierowcą, ale w końcu nam się to udało i dotarliśmy do stacji.
Z nowopoznanym kolegą rozstaliśmy się na Malioboro, gdzie my postanowiliśmy poszukać jakiejś agencji turystycznej, w której moglibyśmy załatwić sobie transport z Surabaya do Bromo. Niestety okazało się, że po pierwsze nie tak łatwo tam jakąkolwiek agencję znaleźć, a po drugie nikt chyba nie rozumiał naszej koncepcji rezerwowania w Jogjakarcie transportu startującego z Surabaya. W związku z tym porzuciliśmy temat i poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Wylądowaliśmy w znanej nam już z poprzedniego dnia strefie street foodu – tym razem wybraliśmy warung, który miał menu przetłumaczone na angielski. Zamówiliśmy ryż z jackfruitem i kurczakiem, nasi goreng i ryż z mlekiem kokosowym (myśleliśmy że to będzie słodkie, ale okazało się zwykłym ryżem z posmakiem kokosa).
Tym razem nie dostałam nawet widelca... Jak ja mam zjeść nogę od kurczaka przy użyciu łyżki??
Już zaczęliśmy konsumpcję, kiedy na tablicy z menu dostrzegliśmy, że jest taka opcja jak… gołąb! Ja uznałam, że to bardzo zabawne, ale Szymon potraktował to zupełnie serio i zamówił tego gołębia (FUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUJ!!!). Danie okazało się smażonym, czy tam pieczonym w całości ptakiem, który według Szymona smakował jak połączenie kaczki i kurczaka. „Niestety” nie odważyłam się spróbować…
Po tej fantastycznej uczcie, udaliśmy się do hotelu i poszliśmy czym prędzej spać, wiedząc, że czeka nas wczesna pobudka. Niestety całą noc na zmianę hałasowały nam jakieś dziwne alarmy, trąbiące pociągi itp…Środa, 14 czerwca
Dziś niestety wstaliśmy przed 6, aby o 6 odebrać z recepcji nasze śniadanie na wynos (jedno indonezyjskie i jedno amerykańskie, oba średnio jadalne :D) i ruszyć na stację kolejową. Nasz plan zakładał, że z Jogjakarty pojedziemy pociągiem do Surabaya, aby stamtąd dalej szukać transportu do Cemoro Lawang, czyli pod wulkan Bromo. Uznaliśmy, że tak będzie nam wygodniej, niż tłuc się jakimś busikiem bezpośrednio z Jogjy (tym bardziej, że wiele osób, chociażby tu na forum nie polecało tej opcji). Na peron wchodzi się po okazaniu biletu, a nasz pociąg już czekał. Mieliśmy miejsca w klasie „Eksekutif” – czyli najwyższej – trzeba przyznać, że pomimo iż nie był to jakiś luksus, to w wagonie było dużo miejsca na nogi, była klima, a fotele rozkładały się niemal do całkowitego leżenia (wagon był bezprzedziałowy). Po usadowieniu się w pociągu, zaczął nas zagadywać pan z miejsca obok, bardzo zainteresowany tym skąd jesteśmy, co już widzieliśmy, jakie są nasze plany itp. Zrobił sobie też z nami zdjęcie i obiecał przesłać Szymonowi na maila. Jak tylko pociąg ruszył, ułożyliśmy się do drzemki i przespaliśmy prawie całą drogę.
Obudziliśmy się około godzinę przed planowanym przyjazdem i zaczęliśmy ogarniać jak dalej dostać się do Cemoro Lawang. Próbował nam również w tym pomóc nasz nowopoznany indonezyjski znajomy oraz kolejny siedzący koło niego gość. Na szczęście okazało się, że za nami siedzi dwójka Holendrów, którzy też chcą się dostać do Cemoro Lawang i ustaliliśmy, że możemy spróbować wziąć wspólną taksówkę – na 4 osoby koszt powinien wyjść całkiem akceptowalny.
Złapanie taksówki jak zwykle okazało się niezwykle łatwe, ponieważ tuż po wyjściu z peronu rzucił się na nas tłum naganiaczy. Niestety nie bardzo chcieli negocjować stawki, więc ostatecznie zgodziliśmy się na taksówkę za 600 tys. wytargowane z 650. Zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu i ruszyliśmy w drogę.
O podróżowaniu i drogach na Jawie, to można by chyba napisać książkę… Już od pierwszego kilometra staliśmy w korkach i o ile w dużym mieście, jakim jest Surabaya, można to jeszcze zrozumieć, to fakt, że korek ciągnął się dalej do autostrady i na autostradzie i praktycznie przez całą drogę, jest już co najmniej dziwny… Dodatkowo, na tej wyspie chyba nie występuje coś takiego jak droga między miastami. Taka najzwyklejsza w świecie pusta droga – jakiś las za oknem, może pole. Tutaj non-stop jest miasto. Jedno miasto płynnie zmienia się w kolejne i jeszcze kolejne, a w każdym mieście oczywiście światła, korek, skutery, ciężarówki, goście wiozący kilogramy badziewia na swoich małych skuterach i ogólnie burdel na kółkach, a w środku tego wszystkiego my, w naszej taksówce, z prędkością ok. 40 na godzinę… Oczywiście, jak przystało na Azję, styl jazdy również jest dość… specyficzny (pomijając już to, że ruch jest lewostronny). Nasz kierowca jechał praktycznie slalomem, wyprzedzając wszystko co się dało – raz z prawej, raz z lewej, raz poboczem, raz trąbiąc i rozpędzając grupki skuterów, czasem jadąc przeciwległym pasem i spychając jadących po nim kierowców na pobocze. Co ważne, kierowcy zawsze mają kamienne twarze, ze stoickim spokojem przyjmując to co się dzieje, zero nerwów, wściekłości, jakichkolwiek emocji.
Nasza droga, ok. 120 km, zajęła nam…. 4 godziny. Tak, transport na Jawie to prawdziwy koszmar… Co ciekawe, pomimo szaleńczego stylu jazdy, kiedy zjechaliśmy już na wąską, górską drogę, która była nieco gorszej jakości, nasz kierowca zaczął strasznie dbać o swój samochód i przed każdą najmniejszą dziurą, zwalniał niemal do zera, po czym pokonywał ją najdelikatniej jak tylko można.
W Cemoro Lawang wylądowaliśmy ostatecznie jakoś przed 16. Po drodze jeszcze uiściliśmy kolejną dziwną opłatę, za wjazd na teren Cemoro Lawang (WTF??) – 10 000. Dostaliśmy nawet stosowne bilety. Niestety opłaty nie dało się nijak uniknąć, ponieważ wnosiło się ją przy szlabanie, zagradzającym dalszą drogę. Podjechaliśmy wraz z naszymi holenderskimi znajomymi pod Cafe Lava hotel, gdzie oni mieli zarezerwowany pokój, a my postanowiliśmy zapytać czy znajdzie się również coś dla nas. Niestety okazało się, że mieli tylko pokoje typu superior za 600 tys., na co Szymon stwierdził, że to w cholerę drogo i nie będziemy tyle płacili, po czym poszedł na zewnątrz poszukać czegoś innego. Wrócił chwilę później, z informacją, że tuż obok jest coś „nawet spoko” za 200 tys. Już miałam powiedzieć, że skoro jego zdaniem spoko, to niech będzie, wszak wydawało mi się, że wyznajemy podobne standardy, ale po namowie Szymona postanowiłam jednak jeszcze obejrzeć ten pokój. Po obejrzeniu jedyne stwierdzenie, które przyszło mi do głowy to „to chyba żart”. „Home Stay” składał się z 3 pokoi wielkości łóżka + jakieś pół metra szerokości wolnej podłogi obok. Łazienka współdzielona. Niestety Szymon zaczął coś jęczeć że 600 tys to za drogo, a mnie bolała głowa i nie chciałam już szukać nic więcej, więc mając na uwadze, że i tak wstaniemy o 3 w nocy, machnęłam ręką i stwierdziłam, że możemy wziąć ten pokój za 200… Chyba miałam jakieś zaćmienie umysłowe, a Szymon miał zaćmienie wzrokowe, oglądając ten pokój.
Załączam zdjęcie luksusowej kwatery all-inclusive, w której przyszło nam spędzić noc podczas podróży poślubnej:
Pierwsze problemy zaczęły się już w momencie, kiedy wprowadziliśmy walizki do środka, i okazało się, że w związku z tym nie bardzo jest gdzie stanąć w pokoju, nie mówiąc już o rozłożeniu i otwarciu walizek. No ale dobra, wszystko jedno, trzeba się ubrać i czym prędzej iść eksplorować teren. W planach mieliśmy podjęcie próby wejścia na wulkan jeszcze tego samego wieczora, najpierw jednak musieliśmy kupić w sklepie coś do zjedzenia, a potem znaleźć opisywaną w wielu relacjach „tajemną”, nielegalną ścieżkę przez dziurę w płocie, pozwalającą ominąć opłatę za wejście na wulkan (220 tys.). Sklep znaleźliśmy dość szybko i jak zwykle kupiliśmy losowo wybrane plastikowe bułeczki. Niestety tym razem źle trafiliśmy, ponieważ bułeczki okazały się śmierdzieć durianem i być okropne w smaku. Porzuciliśmy więc pomysł jedzenia ich i ruszyliśmy w poszukiwaniu „tajemnej” ścieżki.
Nie było to szczególnie łatwe na podstawie opisu z internetu, ale w końcu nam się udało i byliśmy zdziwieni, że tak naprawdę to jest wielka przerwa w ogrodzeniu tuż za hotelem Cemara Indah, którą właściwie widać już z daleka, w dodatku obok stało jakiś dwóch lokalsów ze skuterami, a my nic sobie z nich nie robiąc, przeszliśmy przez dziurę i zaczęliśmy schodzić w dół piaszczystą i dość stromą ścieżką przez krzaki.
Po krótkim, dość stromym zejściu znaleźliśmy się na samym dole. Przed nami rozciągała się wulkaniczna pustynia, a w pewnym oddaleniu widać było wulkan Batok i zaraz obok dymiący Bromo. U stóp wulkanów znajduje się świątynia.
Ruszyliśmy przez pustynię w stronę Bromo, zastanawiając się jednocześnie, w którym miejscu znajduje się punkt widokowy, który będziemy atakować jutro przed wschodem słońca. Niestety, dość szybko zaczęło się ściemniać i stwierdziliśmy, że zapewne nie damy rady już wejść na wulkan. Podeszliśmy jednak pod samą ścieżkę wiodącą na krater. W międzyczasie, pomimo iż był to środek pustyni, na której nie było nikogo oprócz nas, dostaliśmy już 2 propozycje przejażdżki konnej i jedną podwózki motorem. Skąd ci goście się tam biorą?? W środku niczego! Po drodze do wulkanu napotkaliśmy również inną parę turystów, którzy pomogli nam zlokalizować na mapie punkt widokowy.
Widok na wejście na krater:
Wróciliśmy na górę i postanowiliśmy rozejrzeć się trochę za ścieżką na punkt widokowy. Niestety było już zupełnie ciemno i jedyne co udało nam się ustalić, to że przy rozwidleniu dróg w centrum wioski, nad tą w prawo znajduje się napis, którego nie rozumiemy, ale jest tam słowo „point”, co sugeruje, że jest to droga na punkt widokowy. Zgadzało się to też z mapą, więc w tą właśnie stronę postanowiliśmy udać się z rana. Zanim poszliśmy spać, zajrzeliśmy jeszcze do Cafe Lava i Cemara Indah aby popytać o możliwość transportu do Ijen. Okazało się, że mają w ofercie wycieczki – z Bromo na Ijen, wejście na krater z przewodnikiem, oglądanie Blue Fire, a następnie transport do portu, skąd odpływają promy na Bali. Uznaliśmy, że chyba możemy skusić się na taką opcję, bo będzie to dużo wygodniejsze niż transport publiczny na własną rękę (min. 3 autobusy do samego Ijen + mafia turystyczna w Probolinggo w gratisie), a tego przewodnika jakoś przeżyjemy… Zakupiliśmy więc za 500 tys. wycieczkę w Lava Cafe (w pakiecie transport i zakwaterowanie) i poszliśmy zjeść kolację. Spotkaliśmy też naszych znajomych z Holandii, więc postanowiliśmy zjeść razem. Tutaj ceny już bardziej dla białych, menu też. Na początku zamówiliśmy po porcji Nasi Campur (ryż + wybór różnych rzeczy, czyli mini szaszłyki z kurczaka w sosie orzechowym, kawałek wołowiny i jajko a’la sadzone plus chips o smaku krewetkowym) – było dobre, ale mało, więc w ramach deseru zamówiliśmy jeszcze naleśniki – ja z bananem, a Szymon z czekoladą. Naleśniki o dziwo były dobre, tylko ciasto trochę za słone jak na wersję na słodko. Po zjedzeniu dokonaliśmy jeszcze szybkiej rezerwacji noclegu w Lovinie i poszliśmy spać, decydując, że jutro pobudka o 3:30.Czwartek, 15 czerwca
Niestety, zanim położyliśmy się spać, wyszło na jaw kilka ukrytych wad naszego noclegu, m.in. brak normalnej pościeli (zamiast tego coś jakby welurowego?? Myślałam że to narzuta, ale okazało się, że to chyba prześcieradło), śmierdzące koce (a zimno jak w psiarni, niestety w dwóch kurtkach bez koca nie szło w ogóle zasnąć, a nie spodziewaliśmy się takich warunków, więc śpiwora też nie mieliśmy), obleśny kucany kibel z tradycyjną indonezyjską spłuczką, czyli wiaderkiem, którym nabiera się wodę ze zbiornika, równie obleśny prysznic (właściwie kran wystajacy ze ściany tuż obok obleśnego kibla) oraz fakt, że woda jest dostępna, jak właściciel nam ją odkręci, a niestety po tym jak Szymon powiedział, że nie potrzebujemy hot shower, to gość wodę całkiem zakręcił i nie było jak umyć zębów – całe szczęście Szymon znalazł gdzie się tą wodę odkręca… W związku z powyższymi kwestiami, pomimo że położyliśmy się ok. 21, zaśnięcie nie było łatwe i ostatecznie, kiedy o 3:30 zadzwoniły nasze budziki nie byliśmy zbyt wyspani…
Mimo wszystko zwlekliśmy się z łóżka i po 15 minutach wyszliśmy w ciemność, prosto na punkt widokowy, aby oglądać wschód słońca nad wulkanem Bromo. Nie chcieliśmy iść na główny punkt, na który jadą wszystkie wycieczki, ale mieliśmy informacje znalezione w internecie, że nieco poniżej głównego punktu jest kilka miejsc, gdzie można wschód oglądać w spokoju, bez tłumów ludzi i w takie mniej więcej miejsce celowaliśmy. Droga była w miarę łatwa – właściwie nie było gdzie się zgubić, bo cały czas szło się asfaltową drogą lub ścieżką. Po ok. 50 minutach dotarliśmy do miejsca, które jak później uznaliśmy musiało być tym słynnym punktem widokowym (droga do niego naprawdę nie była trudna, jedynym problemem mogło być to, że momentami droga jest dość mocno stroma, ale dla nas to żaden problem ? ). Punkt widokowy to jakby betonowy placyk z dwoma daszkami(?). Początkowo rozważaliśmy wspięcie się na taki daszek, żeby być nieco powyżej wszystkich, jednak za daszkiem w ciemności dostrzegliśmy wydeptaną „ścieżkę” a raczej strome podejście wśród krzaków i kamieni – myśląc, że może jest to droga na właściwy punkt widokowy, wspinamy się dalej. Tu robi się już trudno, z racji wilgoci jest dość ślisko, czasem trzeba sobie pomóc rękami, ale dajemy radę wspiąć się kilka metrów wyżej, gdzie znajdujemy kolejne wydeptane miejsce z bardzo dobrym widokiem na wulkan i siedzącymi tam tylko trzema chińskimi turystami. Decydujemy się tu zostać. Siadamy sobie na ziemi i czekamy…
Według prognozy pogody wschód słońca miał być ok. 5:40. Ok. 5:15 zaczęło się już nieźle rozjaśniać i światło zaczęło padać na wulkan. Niestety pogoda średnio nam sprzyjała, bo między nami a wulkanem cały czas przewalały się chmury, które raz po raz przesłaniały nam cały widok, by chwilę później się usunąć i tak w kółko. Dodatkowo, wschodzące słońce też częściowo było zasłonięte chmurami.
Ostatecznie, kiedy słońce wschodzi coraz wyżej, widok robi się coraz bardziej interesujący, jednak jesteśmy odrobinę zawiedzeni, bo chyba dość daleko mu do tego, co widzieliśmy na zdjęciach w internecie – zapewne jest to kwestia pogody… Postanawiamy jeszcze zejść niżej, na ten właściwy punkt widokowy z daszkami – stamtąd widać także stronę, po której znajduje się słońce i liczymy na to, że może tam widok jest ciekawszy. Na dole wbrew temu, co widzieliśmy wcześniej w internecie, wcale nie ma tłumu turystów – jest trochę ludzi, ale zupełnie spokojnie można tam znaleźć dla siebie miejsce z dobrym widokiem, czy zrobić zdjęcie bez tłumu głów w kadrze. Robimy jeszcze kilka zdjęć, po czym decydujemy się zejść na dół i wejść już na sam wulkan Bromo.
W tym celu zamierzamy wykorzystać zbadaną wczoraj nielegalną drogę przez krzaki. Schodzimy z punktu widokowego i wślizgujemy się w dziurę w płocie. Po zejściu na dół zaczęliśmy iść przez wulkaniczną pustynię w stronę wulkanu, jednak po chwili dostrzegamy jadący w naszą stronę czerwony samochód. Tuż przed nami samochód zatrzymuje się i wyskakuje z niego trzech „rangersów”. Jeden z nich informuje nas, że ta droga jest nielegalna i mamy okazać bilet, a jeśli nie mamy biletu, to mamy wracać tą drogą na górę. Biletu oczywiście nie mamy, ale blefujemy, że zostawiliśmy go w pokoju. Niestety nie działa – Szymon jest wściekły, ale nie możemy nic zrobić - wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Wspinając się na górę spotykamy dwójkę turystów zmierzających na dół. Szymon ostrzega ich przed tym, co nas spotkało, jednak oni postanawiają zaryzykować. My wracamy na górę. Jesteśmy wściekli i stwierdzamy, że chyba już nie zdążymy wejść na wulkan legalną drogą, bo o 9:30 musimy być gotowi na wycieczkę na Ijen. Jednak stwierdzamy również, że właściwie to mamy ich gdzieś i teraz to już kompletnie nie mamy ochoty i za nic płacić i jeszcze dawać im satysfakcji. W międzyczasie spomiędzy krzaków obserwujemy mijanych wcześniej turystów – wygląda na to, że idą sobie i nikt ich nie zatrzymuje. Żeby ich cholera, już nawet dotarli do głównej „drogi” przez pustkowie, tej legalnej. Ale jednak! Widzimy, że podchodzi do nich jeden z „rangersów”, chwilę rozmawiają i… para zamiast zawrócić, zmienia lekko kurs w stronę parkingu dla wszystkich jeepów. Może tam też można kupić jakiś bilet? Tylko szkoda, że nam nikt tego nie powiedział… A niech ich wszystkich cholera weźmie! Idziemy na górę! Za nic nie będziemy płacić, niech nas pocałują wiadomo w co!
Tu oczywiście można by dyskutować na temat etycznej strony naszego podejścia do tematu – w końcu chcieliśmy być nieuczciwi i byliśmy wściekli bo nas przyłapano, choć to przecież my postępowaliśmy wbrew zasadom. No cóż, ja mogłabym z kolei wszcząć dyskusję na temat etycznej strony nakładania w całym kraju nieuczciwych opłat na zagranicznych turystów (wielokrotnie większych niż dla Indonezyjczyków i nie raz wnoszonych „za nic” – vide opłata za wjazd do Cemoro Lawang) – z tego też powodu nieszczególnie odczuwam wyrzuty sumienia z powodu naszego postępowania, tym bardziej że przez 3 tygodnie zapłaciliśmy jak za zboże za mnóstwo innych rzeczy, więc zapewne i tak Indonezja wyszła na nas na plus.
Uczulam tylko, że ta słynna droga przez dziurę w płocie (o czym zresztą sami dowiedzieliśmy się z tego forum), może już nie działać ;)
Siadamy wściekli pod Lava Cafe. Wygląda na to, że w środku trwa śniadanie. Po chwili siedzenia w złości, postanawiamy wejść i chociaż skorzystać z naszej sytuacji, jedząc porządne śniadanie, przed dalszą, długą drogą. Śniadanie kosztuje 40 tys od osoby i jest to bufet składający się ze smażonego ryżu, smażonego makaronu, tostów, owoców oraz różnych dodatków. Postanawiamy porządnie się najeść, żeby jak najdłużej wytrzymać bez jedzenia plastikowych bułeczek i innych świństw ze sklepu, których mamy już całkiem dosyć. Na śniadaniu spotykamy też naszych znajomych Holendrów – zdziwiliśmy się, że są o tej porze w wiosce, a nie na wulkanie, na co oni powiedzieli nam, że ponieważ ich jeep z rana nie przyjechał, to pojechali na punkt widokowy i wulkan skuterami (jazda skuterem przez wulkaniczną pustynię to podobno spoko sprawa) i już zdążyli wrócić.
W międzyczasie robimy też kilka foteczek uroczego kurortu jakim jest Cemoro Lawang:
A tutaj mała niespodzianka w “ogródku” przed naszą kwaterą:
O 9:30 spakowani i gotowi meldujemy się pod Cafe Lava, aby jechać na naszą wycieczkę pod Ijen. Wsiadamy do busika, który po drodze zabiera jeszcze dwie Niemki i ruszamy w drogę. Wiemy, że mamy mieć przesiadkę w Probolinggo, jednak wbrew naszym wyobrażeniom, nie ma to miejsca na dworcu/terminalu a przy agencji turystycznej. W agencji pan wyjaśnia nam szczegółowo, bazgrząc po tablicy, jak wyglądać będzie dalsza część naszej wycieczki i przy okazji zdradza nam „tajemną wiedzę”, że gdybyśmy bookowali wycieczkę bezpośrednio w agencji, a nie przez hotel, to byłoby taniej. No dzięki stary, co Ty nie powiesz, to może załóżcie sobie biuro w Cemoro Lawang?
Po ok. pół godziny oczekiwania przyjeżdża nasz drugi autobus. Siedzi w nim już sporo innych turystów. Wsiadamy do środka i ruszamy w drogę do Sempol – naszej bazy wypadowej pod Ijen. Autobus którym jedziemy nie jest najwyższym standardem. Siedzenie jest okropnie niewygodne i po kilku godzinach nie wiem już na której części tyłka siedzieć, żeby jakoś przetrwać. W trakcie drogi kierowca zatrzymuje się przy restauracji, abyśmy zjedli sobie lunch. Oczywiście ceny są dla białych. Nie decydujemy się na tą wątpliwą atrakcję i w ramach buntu siedzimy pod restauracją i zjadamy przywiezione z Polski biszkopty :lol: Po przerwie ruszamy w dalszą drogę.
Do Sempol docieramy ok. 17 (przypominam, że wyruszyliśmy o 9:30). Przez całą drogę modlę się, żeby nasze zakwaterowanie było jakieś znośne (miał być standard room z ciepłą wodą i prywatną łazienką, oczywiście nie spodziewaliśmy się niczego, co ma na myśli Europejczyk słysząc taką nazwę). Podjeżdżamy pod chyba jedyny hotel w Sempol – za to bardzo duży jak na tutejsze standardy, w którym chyba akurat trwa jakieś zgrupowanie muzułmanów. Dostajemy klucze do pokoju – niestety, to zakwaterowanie wydaje się tylko minimalnie lepsze niż to z zeszłej nocy, przy czym o ile łóżko jest mniej obleśne i koc nie śmierdzi, to łazienka jest iście tragiczna – nici z naszych nadziei na prysznic – nikt z nas nie decyduje się na skorzystanie z tego „prysznica”. Co gorsza, kibel nie jest kucany, ale zwykły, co jak dla mnie jest jeszcze mniej higieniczne – jakoś na te kucane się już uodporniłam, uważam nawet że są lepsze niż tradycyjne, bo nie trzeba niczego dotykać.
Czym prędzej wychodzimy z pokoju i idziemy eksplorować otoczenie. Okazuje się, że w hotelu jest nawet basen i jacuzzi, w którym już moczą się francuzi z naszej wycieczki – osobiście nawet stopy bym nie wsadziła do tego jacuzzi, wszyscy wiemy co może czekać na człowieka w niezbyt higienicznym zbiorniku wody… Wychodzimy z hotelu i idziemy przejść się przez jedyną ulicę w wiosce. Wygląda na to, że wiele się tutaj nie dzieje – rząd identycznych domków (jest to chyba charakterystyczne dla tej okolicy, bo wszystkie mijane wcześniej wioski wyglądały tak samo), wszędzie pusto. Dostrzegamy kilka warungów, z czego jeden, najbliższy hotelowi ma nawet angielskie menu (jeśli można mówić o menu w sytuacji, gdy mamy w nim jakieś 5 pozycji ? ).
Wracamy na chwilę do hotelu – okazuje się, że za 60 tys od osoby można tu zamówić bufetową kolację, jednak my decydujemy się na wizytę w warungu, niech będzie chociaż trochę bardziej autentycznie. Zamawiamy smażony ryż i smażony makaron oraz herbaty. W gratisie dostajemy smażone w głębokim tłuszczu kawałki tofu.
Przy okazji odkrywam, że na talerzu są identyczne wzorki jak na misce, którą ma moja mama w domu w Warszawie – ot taki domowy akcent :)
W międzyczasie podglądam, jak nasza gospodyni bierze z lady „zupkę chińską” i w ten oto sposób zaczyna powstawać Szymona porcja makaronu. Oczywiście broń boże nie mówimy tu o robieniu gotowej zupki – pani doprawia ją po swojemu i ostatecznie smakuje tylko trochę jak zupka z proszku :D Mój ryż wydaje się nieco mniej „instant”. Zjadamy nasze dania i stwierdzamy, że nadal jesteśmy głodni. Zamawiamy po drugiej porcji – Szymon zamawia chicken rice soup a ja ryż jakiśtam (nie pamiętam nazwy, była dziwna :D). Te dania wydają się już lepsze – a moje okazuje się ryżem z jajkiem sadzonym, tofu, warzywami oraz sosem orzechowym – całkiem ok.
Po zjedzeniu idziemy do hotelu i korzystając z tego, że istnieje taka możliwość, zamawiamy po dużym Bintangu. Niedługo potem kładziemy się spać – zbiórka na jutrzejszą wycieczkę jest o 1 w nocy.Piątek, 16 czerwca
O dziwo, całkiem sprawnie udało nam się zasnąć, nawet pomimo dobiegającego z pobliskiego meczetu nieustannego wycia – chyba z okazji Ramadanu. Kiedy dzwoni budzik, wstajemy, zgarniamy nasz dobytek i pakujemy się do busa. W międzyczasie odbieramy prowiant – zawiera po dwie plastikowe bułeczki i jajko na osobę. Jedzenie jajka na twardo, w busie, o 1 w nocy i bez żadnych dodatków (żeby chociaż sól!) okazuje się niezbyt zachęcające :)
Ok 2:00 docieramy do Pos Paltuding, gdzie parkujemy i dostajemy przewodnika. Rozpoczynamy nasze wejście.