Cześć
:) Trochę czasu mi zajęło zmobilizowanie się do wrzucenia tej relacji (niestety brak czasu nie sprzyja), jednak przygotowując się do kolejnej podróży, przypomniałam sobie jak bardzo pomocne wielokrotnie było dla mnie to forum i poczułam się zobowiązana do wrzucenia zaległych notatek z podróży. Na szczęście tekst mniej więcej mam spisany od dawna (zawsze w podróży staramy się w miarę na bieżąco spisywać nasze przygody), pozostaje tylko zredagować i liczyć na to, że okaże się pomocny kolejnym forumowiczom
:)
Do Gruzji i Armenii wybraliśmy się w trójkę: ja (Kasia), mój (wtedy-jeszcze-nie) mąż - Szymon i nasz przyjaciel - Major. Termin wyjazdu: 2-12.10.2016 Transport: lecieliśmy do Tbilisi na pokładzie Ukrainian Airlines z przesiadką przez Kijów, koszt ok. 500-600zł od osoby RT. Między Gruzją a Armenią podróżowaliśmy nocnym pociągiem, bilety kupowaliśmy już w Tbilisi (nie pamiętam niestety ceny).
Dodam jeszcze, że relacja jest pracą zbiorową Szymona i moją, aczkolwiek redagowana przeze mnie, aby przerobić ją z formy suchej informacji na formę nieco bardziej literacką
:)
Niedziela, 2 października Lecimy do Tbilisi z przesiadką w Kijowie. Na lotnisku w Kijowie mamy chwilę na rozejrzenie się po sklepach bezcłowych, a tam istny raj dla prawdziwego Polaka: litr wódki za ok. 5 EUR. Ostatecznie decydujemy się symbolicznie skorzystać z tego Eldorado i kupujemy małe szampany po 2 EUR.
Lądujemy w Tbilisi chwilę przed czasem rozkładowym, tzn. 23:55. Jeszcze w terminalu wymieniamy EUR na GEL. Kurs jest uczciwy, zbliżony do tego, który można dostać na mieście. Jedziemy do naszego hostelu taksówką za 30 lari (do centrum powinna kosztować 25, my mieliśmy do przejechania trochę więcej, tyle sobie zażyczył kierowca, nie protestowaliśmy - choć pewnie dało by radę coś jeszcze ugrać). Nasz Rest Hostel to tak naprawdę pokój (chyba jeden z dwóch) w gruzińskim mieszkaniu, w którym nie ma miejsca nawet na rozstawienie walizek, a do tego wspólna łazienka, kuchnia i miła pani gospodarz. Noc niestety okazuje się bardzo głośna, tuż za naszym oknem strasznie hałasują samochody, słychać też wszystkie rozmowy przechodniów.
Poniedziałek, 3 października Dzień rozpoczynamy od wizyty na dworcu głównym w celu zakupienia biletów kolejowych do Erywania na dzisiejszy wieczór. Od sukcesu tego przedsięwzięcia będzie zależeć w jaki sposób rozplanujemy naszą dalszą podróż. Bilety udaje się kupić bez problemu (pani w okienku mówi nawet po angielsku). Jedyny "problem" jest taki, że miejsca są wolne tylko w trzeciej klasie, tzn. plackarcie, czyli wagonie sypialnym bez przedziałów. No "trudno", damy jakoś radę, może dzięki temu uda nam się zaznajomić z lokalnym folklorem
:) Niestety nie udaje nam się od razu kupić biletów w drogę powrotną - będzie to możliwe na dworcu w Erywaniu.
Po udanym odhaczeniu pierwszego zadania na dziś, idziemy zwiedzać Tbilisi (z dworca jedziemy metrem, kupujemy kartę za 2 lari – wystarczy jedna na naszą trójkę, kartę można potem doładowywać. Koszt jednego przejazdu metrem to 0,5 lari). Zaczynamy od głównej ulicy Rustaveli, gdzie w małej piekarence, w bocznej uliczce kupujemy pierwsze chaczapuri z serem (wybór zupełnie losowy, ponieważ jeszcze nie wiemy czym te dziwne bułki się od siebie różnią (z zewnątrz wyglądają tak samo) i średnio umiemy o to zapytać - mój zardzewiały od gimnazjum rosyjski wymaga nieco rozgrzewki). Cena śmieszna, 1-2 lari zależnie od rodzaju. Na samej ulicy Rustaveli nie ma nic szczególnie ciekawego - na razie rozglądamy się po mieście. Kolejny przystanek to Suchy Most - targ staroci (i nie tylko), gdzie kupujemy gruzińską czapeczkę za 20 lari (bez targowania się), oraz sowiecką czapkę wojskową za 30 lari (nie udało się nic spuścić z ceny, pomimo negocjacji) - idąc dalej z rzeczoną czapką w plecaku, zastanawiamy się czy na pewno można takie rzeczy przewozić przez granicę
:) Na targu podobają nam się też słynne rogi do picia wina, ale kupowanie takich rzeczy pierwszego dnia podróży to nienajlepszy pomysł, więc zapamiętujemy miejsce żeby kupić je w ostatni dzień. Major kupuje kilka radzieckich znaczków. Można tam oprócz tego wszystkiego kupić mnóstwo innych, fajnych rzeczy, np. sowieckie paszporty, różne pamiątki z czasów ZSRR, starocie, obrazy i tym podobne śmieszne rzeczy.
Następnie udajemy się na stare miasto. Jest ładne i przyjemne, ale bardzo szybko się przez nie przechodzi - przynajmniej tą ładną, odrestaurowaną część. Przechodzimy przez Most Pokoju i znajdujemy się w Rike park, skąd wjeżdżamy kolejką na twierdzę Narikali.
Cena za osobę to 1GEL, trzeba tylko mieć karty do metra bo na nie nabijają impulsy. Na górze kręcimy się trochę po twierdzy (początkowo mieliśmy problem z odnalezieniem do niej wejścia, trzeba było zejść trochę w dół od górnej stacji kolejki), robimy kilka fotek z góry i schodzimy zjeść pierwszy obiad.
Widok z twierdzy na Stare Miasto i banie:
Na terenie twierdzy rosną granaty. To dla nas pierwsza okazja obejrzeć granata rosnącego w środowisku naturalonym
:)
Po drodze przechodzimy jeszcze przez starą, zupełnie mało reprezentacyjną część Starego Miasta, jednak dla nas ma ona swój urok - jest autentyczna i klimatyczna
:)
Na obiad wybieramy knajpę z Lonely Planet, w której jemy chaczapuri (cóż za zaskoczenie). Szymon zamawia chaczapuri adżaruli, z jajkiem, rozmiar medium, który w rzeczywistości oznaczał porcję dla ogromnego chłopa (kosztował chyba niecałe 10 lari). Oprócz jajka na potrawie znajduje się chyba z pół kostki rozpuszczającego się masła (na szczęście większość zdążył zdjąć zanim się rozpuściło
:) ). W środku coś w stylu twarogu, naprawdę pyszne, choć ledwo udało się je zjeść.
Ja zamawiam kubdari z mięsem (też taki placek z ciasta z nadzieniem, w miarę dobre), a Major chaczapuri (nie pamiętam dokładnej nazwy), które wygląda jak pizza (bardzo dobre, w smaku coś pomiędzy pizzą a omletem). W tej knajpce oferują też chaczapuri adżaruli w wersji „Titanic” – niestety nikt z nas nie odważył się sprawdzić na czym to polega (po cenie sądząc mogłoby wykarmić całą rodzinę).
Po solidnym posileniu się, idziemy jeszcze obejrzeć sobór Trójcy Świętej (po drodze usiłujemy przejść przez dużą ulicę ponad Rike Parkiem - pasów nigdzie nie ma, a ruch gorszy niż na Marszałkowskiej w Warszawie - ostatecznie ulicę pokonujemy na raty, stojąc kilka minut na środku, pomiędzy przeciwległymi pasami ruchu i czekając na możliwość przejścia dalej). Sam sobór robi duże wrażenie - zresztą góruje nad miastem i widać go już z daleka, zdaje się błyszczeć w słońcu. Z placu przed soborem można też podziwiać panoramę miasta.
Słońce chyli się już ku zachodowi, więc na nas czas: ruszamy na dworzec z bagażami. Wsiadamy do naszej trzeciej klasy i nawet nie wygląda to źle, w „przedziale” są 4 łóżka, a na „korytarzu” jedno plus dwa siedziska ze stolikiem, które sprytnie rozkładają się tworząc łóżko. Wagon 3ciej klasy jest daleki od pełnego i, o dziwo, jadą w nim głównie turyści.
Wyjeżdżamy i oczywiście od razu otwieramy wielkie piwo 2,5l w butelce plastikowej, które kupiliśmy na drogę. Tutaj, podobnie jak na Bałkanach, a wbrew temu, czego można by się spodziewać, piwa w plastiku są całkiem dobre. Jak się okazuje nie jesteśmy jedyny z takim planem na podróż, bo pasażerowie z „przedziału” obok pożyczają od nas korkociąg i częstują nas swoim winem. Po opróżnieniu piwa próbujemy spać, co oczywiście się w moim przypadku niezbyt udaje. W dodatku coś, co uznaliśmy za kołdry, jest okropnie ciężkie i strasznie wąskie. Jak się potem okazało, to nie były kołdry tylko „materace”
:mrgreen: W rzeczywistości, jako kołdra powinno służyć prześcieradło, ale co tam. Ok. 22:30 dojeżdżamy na granicę. Gruzińska trwa około godziny, ormiańska podobnie, przy czym pomiędzy granicami długo się jedzie (tak długo, że na ten czas kuszetkowy otworzył toaletę, i całe nasze szczęście, bo po tym piwie, podczas godzinnego postoju po stronie gruzińskiej z zamkniętym kibelkiem, zdążyło nas mocno przycisnąć - nie idźcie tą drogą!). Warto tutaj wspomnieć, że granica gruzińska wydaje się nieco bardziej zacofana – panowie zbierają od wszystkich paszporty, znikają na godzinę, po czym oddają już opieczętowane (nie zdziwiłabym się gdyby w międzyczasie ręcznie spisywali dane). Z kolei pogranicznicy armeńscy wsiadają z małymi komputerkami i od razu na miejscu skanują każdemu paszport i wbijają pieczątkę. Podczas naszej podróży przyczepili się do jednego (chyba) Bułgara, który wjechał do Gruzji na dowód osobisty i w związku z tym nie miał pieczątki wjazdowej do Gruzji, natomiast wyjazdową już miał, bo przed chwilą wbili mu ją gruzińscy pogranicznicy. Ormianie dość długo dopytywali dlaczego nie ma tam pieczątki i wydawali się niezbyt ufać temu, że do Gruzji można wjechać na dowód osobisty – na szczęście w końcu gościa puścili.
c.d.n.Wtorek, 4 października Po trudnej nocy, potęgowanej jakością armeńskich torów, docieramy do Erywania punktualnie co do minuty. Pierwsze co mamy w planie to zakup biletów na drogę powrotną na 6 października. Wchodzimy na monumentalny dworzec, na którym nie ma praktycznie nic, ani nikogo, oczywiście o kasie nie wspominając.
Jest bardzo wcześnie, więc zaczynamy od rozejrzenia się czy w okolicy dworca nie ma jakiegoś kantora (a dokładniej, chłopaki idą się rozejrzeć, a ja pilnuję bagaży
:) ). Na szczęście jest – w sklepie obuwniczym! Chłopaki wracają z wymienioną walutą, a w międzyczasie na dworcu pojawiają się jacyś ludzie, których pytamy o kasę. Niestety, kasaja okazuje się być czynna dopiero od 9tej, jedziemy więc do hostelu z przewodnika Lonely Planet (nie mieliśmy rezerwacji, nie polecam tej metody wyboru noclegów) metrem. Bilet na metro kosztuje 100 AMD i jest beznadziejnym plastikowym pogryzionym żetonem. Metro też nie jest szczególnie zachęcające. Przejeżdżamy kilka przystanków i znajdujemy w okolicy hostelu (jest to też okolica słynnej Kaskady). Jest godz. 8:00 rano i ulica jest kompletnie pusta. Niedługo później zrobił się duży ruch, widocznie tutaj wszyscy późno wstają (szczęśliwi z nich ludzie).
Po chwili szukania okazuje się, że hostelu nie ma tam, gdzie być powinien. Na pomoc na szczęście przychodzi mówiący po angielsku Ormianin który oferuje nam, że jego znajomy taksówkarz zawiezie nas tam za darmo, gdyż niedawno zmienili lokalizację, a tak się składa, że ten pan wie, jaki jest nowy adres. Tak więc ładujemy się do taksówki, do której nasze walizki się nie mieszczą. Kierowca się tym nie przejął, włożył walizki do bagażnika tak, że wystawały, po czym ruszyliśmy nie zamykając bagażnika i tak sobie radośnie jechaliśmy z otwartym bagażnikiem i wystającymi z niego walizkami. Po przejechaniu ze trzech ulic (w tym jedną pod prąd) znajdujemy się pod hostelem Cascade Hostel. Kierowca wchodzi do niego i chwilę rozmawia, okazuje się, że są dla nas miejsca. Ponieważ podwózka była za darmo, odwdzięczamy się kierowcy małą flaszką polskiej wódki. Nocleg kosztuje 3000 AMD od osoby (bądź 2000 za łóżko polowe, na którym pierwotnie jedno z nas miało spać, „szczęśliwie” znalazło się normalne łóżko). Sam hostel to jeden wielki dramat: trzy łazienki, w tym w jednej jest kompletny syf, w drugiej nie ma słuchawki od prysznica, zaś trzecia, która jest jedyna akceptowalna, jest ciągle zajęta. Nasze łóżko jest w sali 10-cio osobowej, z 6 Irańczykami i 2 Hindusami (sala 10-osobowa z samymi facetami - bez urazy, ale nie pachnie tam kwiatkami). W ogóle cały hostel jest pełen Irańczyków, których jest co najmniej z 30. Nie chcemy tam siedzieć dłużej niż to niezbędne, więc po szybki odświeżeniu się i przebraniu idziemy po zarezerwowany wcześniej samochód. Po drodze oglądamy Kaskadę oraz otaczające ją rzeźby.
Niestety Łada terenowa na którą się nastawiliśmy okazała się być zajęta, dostaliśmy więc terenowego Hyundai Tucson ze zniżką 10%. Ponieważ nikt nie chciał blokady na karcie kredytowej musieliśmy zostawić potężny depozyt w wysokości 150 000 AMD (niestety nie chcieli zaakceptować EUR albo USD). Dodatkowo, jeśli oddaje się samochód brudny, należy zapłacić dodatkowe, szalone 3000 AMD za myjnię. W związku z tym dość oczywiste jest, że oddamy samochód brudny
:)
Po krótkiej lekcji obsługi automatu wyruszamy w drogę. Samochód jest na Majora, który jako jedyny posiadał jakiekolwiek doświadczenie w obsłudze automatycznej skrzyni biegów. Szybko się okazało, że nikt tej decyzji nie żałował po zorientowaniu się jaki styl jazdy reprezentują miejscowi. Ciężko go opisać, generalnie wszyscy jeżdżą jak blondynki bez prawa jazdy (należy tu uściślić, ze autorka również jest blondynką, ale przynajmniej ma prawo jazdy!), ale z jakiegoś powodu, ponieważ wszyscy tak jeżdżą, to wszyscy na siebie wzajemnie uważają i jakoś to działa
:)
Na pierwszy ogień krótki odcinek: jedziemy w kierunku dworca w celu kupienia biletów powrotnych do Tbilisi. Kupuję nam bilety, tym razem przy pomocy rosyjskiego (uparłam się, że spróbuję
:) ), pan w kasie był bardzo pomocny. Oglądamy też tablicę z rozkładem pociągów - okazuje się, że jedyny pociąg w rozkładzie jeździ do Tbilisi, tylko w dni parzyste (z Tbilisi do Erywania jeździ w dni nieparzyste).
Mamy bilety, więc pora zacząć realizować plan na dziś. Zanim jednak wyruszymy, szukamy jeszcze toalety i przez przypadek natrafiamy do Muzeum Armenii oraz Kolejnictwa znajdującego się na dworcu. Miły pan zgodził się nas zaprowadzić do toalety pod warunkiem, że będziemy chcieli obejrzeć potem muzeum, na co się oczywiście godzimy. Opowiedział nam on krótko o historii Armenii, między innymi o tym, że zły Lenin zrobił prezent Turkom i oddał im Armeńską ziemię, na której znajduje się święta góra Ararat (widać zresztą, że ormianie do dzisiaj mają o to duży żal). W ogóle to w Armenii mnóstwo produktów, firm ma Ararat w nazwie: koniak Ararat, sok w kartonie Ararat, bank Ararat itp. (dość zabawne, biorąc pod uwagę że góra nie leży w tym kraju, ale oczywiście jest to zrozumiałe biorąc pod uwagę historię). Potem udajemy się do dworcowego „ogrodu”, gdzie mili panowie zrzucają dla nas z drzew morele. Jeden pan opowiada, że był kiedyś w Warszawie i oglądał widok na miasto z tarasu widokowego Pałacu Kultury, co bardzo mu się podobało. Odwdzięczamy im się małą polską flaszką i ruszamy samochodem do świątyni Garni.
Szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że tradycyjne metody nawigacji, m.in. po Europie, polegające na czytaniu z mapy numerów dróg, kierowanie się ulicznymi drogowskazami, itd. nie zdają tutaj kompletnie egzaminu. Drogi nie mają numerów, zaś drogowskazów praktycznie nie ma. Na szczęście mamy mapy google offline, które pomagają nam wyjechać z Erywania, co zajmuje zadziwiająco dużo czasu (korki, remonty, korki, remonty itd, itd). Po wjechaniu pod górę, tuż za Erywaniem, ukazuje nam się pełen Ararat i stajemy zrobić sobie z nim zdjęcie - mieliśmy szczęście z dobrą widocznością, bo często wcale go nie widać.
Jedziemy dalej do Garni. Szybko okazuje się, że jakość dróg w Armenii jest tragiczna. Wydaje nam się, że gorszych dróg być nie może i że w Gruzji na pewno będą lepsze (he he, to się jeszcze okaże). Czymś charakterystycznym są niespodziewany dziury w jezdni tudzież zapadnięty asfalt przy którym trzeba maksymalnie zwolnić, aby uniknąć utraty koła bądź innych części samochodu.
Po drodze mijamy sporo krów chodzących po ulicy i nie przejmujących się przejeżdżającymi samochodami.
Docieramy do Garni, które jak się później okaże, jest jedyną atrakcją, do której są bilety wstępu (1 200 AMD). Dodatkowo chyba płatny jest parking, my stajemy kawałek dalej i nie płacimy. Świątynia rzymska jest fajna i ładnie położona, tylko trochę turystów jest, niestety również azjatyckich, którzy zdołali wepchnąć nam swoje go pro na kiju do selfie na kilka zdjęć. Na terenie świątyni spotykamy taksówkarza, który nam rano wskazał hostel (sam nas rozpoznał), oprowadzającego grupkę innych turystów. Pytamy czy próbował już wódki, ale mówi, że trzyma na wieczór.
Jedziemy dalej do Geghard. Monastyr jest położony jak większość z nich w trudno dostępnym miejscu, pośród gór. Parking płatny 200 AMD, biletów wstępu nie ma. W środku Monastyru znajduje się „cudowne” źródło, do którego wszyscy się pchają. Zresztą podczas naszego pobytu, w kaplicy odbywa się ślub - nie wchodzimy dalej, żeby nie przeszkadzać. Rozglądamy się trochę po okolicy i znajdujemy małą, zarośniętą ścieżkę w okolicy jaskini z piramidkami z kamieni, którą udaje nam się wejść na położoną w górze skałę, z której roztacza się ciekawy widok na Monastyr z góry.
Wracamy do Erywania i udajemy się na kolację – wybieramy polecaną w kilku relacjach Tawernę Caucasus. Zamawiamy oczywiście dużo mięsa, sałatek i sera wraz z tradycyjnym ormiańskim chlebem lawasz, pijemy piwa Kilikia i Gyumri, wszystko w niewygórowanych cenach.
Wracamy do naszego hostelu szykować się w góry oraz obalić ostatnie piwo. Na szczęście tego dnia robi się ciszej w miarę wcześnie, gasimy więc światło i idziemy spać. Śpi się w miarę spokojnie, nie licząc jednego z mieszkańców naszego pokoju, który chrapał jak niedźwiedź, oraz zachowania innych mieszkańców hostelu, w postaci wchodzenia i wychodzenia bez zamykania drzwi, dzięki czemu hałasy dochodzące z korytarza skutecznie „umilały” nam sen. Grunt to doskonale wypocząć przed wyprawą w góry, która czeka nas jutro skoro świt!
c.d.n.Środa, 5 października Dziś w planach coś, na co wszyscy czekaliśmy - wspinamy się na Aragats! Aragats to góra pochodzenia wulkanicznego, z czterema wierzchołkami. Nasz plan obejmuje wejście i zejście w ciągu jednego dnia, zakładamy więc, że zdołamy wejść na dwa wierzchołki - południowy i zachodni (z czego ten ostatni, zależnie od źródła, może mieć nawet 4000m.n.p.m.). Z hostelu wyruszamy o 7:15 i jedziemy samochodem do Jeziora Kari, które znajduje się na wysokości ponad 3000m (ok. 3200 jeśli dobrze pamiętam). Droga do jeziora okazała się być dużo lepsza od oczekiwań, które ukształtowały się w dniu poprzednim. Do samego końca jechaliśmy po w miarę równym asfalcie! Na Mt Aragats wyruszamy chwilę po godzinie 9tej, posiliwszy się uprzednio zakupionymi wczoraj słodkimi bułkami. W oddali widać nasz pierwszy cel, południowy wierzchołek.
Jezioro Kari:
Ścieżka na szczyt nie jest zawsze widoczna, pomocą służył zegarek Szymona (Garmin), na który wcześniej nagrał trasę. Mimo wszystko, można spokojnie iść po swojemu, nie patrząc na ścieżkę, bo cel jest cały czas widoczny, a trzymanie się ścieżki, przynajmniej na początku niewiele ułatwia. Początkowo podejście jest łagodne, jednak z czasem robi się bardziej stromo i tutaj też bardziej przydaje się podążanie za ścieżką (choć nadal momentami jest ona niewidoczna). Odczuwamy też skutki dużej wysokości, w postaci utrudnionego oddechu, pomimo że w normalnych warunkach nie byłoby to trudne wejście. Mniej więcej w połowie drogi pojawia się śnieg. Blisko szczytu idziemy już tylko po śniegu. Po około 2 godz. 45 min. docieramy na szczyt (3876m npm). Na szczycie znajdują się różne tablice, krzyże, kupki kamieni oraz ułożony z kamieni „schron”, w którym można schować się przed wiatrem.
Jest dość zimno, a do tego jesteśmy trochę zmęczeni, więc siadamy do schronu, a Major wyciąga miniaturową małpkę, ale jakoś nikt nie chce pić więcej niż małego łyka (tak, wiem, w zasadzie w ogóle nie powinniśmy tego robić i myślę, że więcej nie będziemy). Odpoczywamy chwilę, Major zaczyna narzekać na ból głowy (a nie jest to człowiek, który często narzeka na cokolwiek), chwilę później i mnie zaczyna dopadać lekki ból (choć u mnie to akurat standard
:) ). No nie czujemy się jakoś olśniewająco, a w planie mamy jeszcze jeden szczyt, wierzchołek zachodni (3996 m npm, niektóre źródła podają bodajże 4003m). Po dłuższej chwili spędzonej na szczycie udajemy się wzdłuż przepaści ocenić szanse na zdobycie kolejnego szczytu. Zgodnie z informacjami, które znaleźliśmy przed wyjazdem, ze szczytu południowego powinniśmy zejść do siodła, pomiędzy szczytem południowym a wschodnim i stamtąd kierować się ścieżką na szczyt wschodni. Niestety, zarówno zejście do siodła, jak i kolejne podejście okazuje się być strome. Ze znalezionych przez nas informacji wynikało, że droga z dna siodła pomiędzy wierzchołkami powinna zająć 25 min, a wyglądała raczej na 1 godz. 25 min (w dodatku niezbyt można było dopatrzeć się tam jakiejś ścieżki). Ja i Major zaczęliśmy się łamać i uznaliśmy, że chyba nie damy rady wejść na ten drugi wierzchołek, tym bardziej, że ból głowy wskazuje raczej na to, że powinniśmy kierować się ku niższym wysokościom... Szymon oczywiście chętnie by tam poszedł, ale niestety znalazł się w mniejszości, więc chcąc nie chcąc decydujemy się zawracać. Jeśli ktoś z Was kiedyś przeszedł na ten wierzchołek zachodni, to jestem bardzo ciekawa ile to faktycznie zajęło. Trasę na wierzchołek południowy zrobiliśmy w niecałe 3 godziny, zamiast 4, jak twierdziło nasze źródło, jednak droga na wierzchołek zachodni naprawdę nie wyglądała na 20 minut...
Widok na siodło i wierzchołek zachodni:
Tak więc schodzimy, co zajęło nam niewiele mniej czasu niż wchodzenie. Po drodze Major widzi zielone kamienie, do czego przyznaje się dopiero na dole, przy samochodzie. Ja z kolei w pewnym momencie krzyczę do chłopaków: "Hej, patrzcie, ktoś tutaj rozbił namiot!", na co oni ze zdziwieniem stwierdzają, że tu nie ma żadnego namiotu. No faktycznie, za drugim spojrzeniem okazało się, że "namiot" to czapa śniegu na kupie kamieni, a coś co mi wyglądało na sznurek z rozwieszonymi jakimiś ubraniami, to tylko kolejne kamienie... Może brzmi to jak zwykłe przywidzenie, ale ja rozumiem że mój mózg zaczął już płatać mi figle. Dziwne uczucie... Na dole wszyscy czujemy się już mocno średnio (a raczej "staram-się-nie-umrzeć-od-bólu-głowy", aczkolwiek mam do tego duże skłonności, więc u normalnych ludzi raczej nie byłoby aż tak źle). Schodzimy do samochodu, Major poleca natychmiast zjeżdżać na niższą wysokość i po kilkukrotnym zapytaniu potwierdza, że sam może jechać (po tym jak się przyznał jakie widział kamienie nabraliśmy wątpliwości co do tego czy nadaje się do prowadzenia samochodu).
Poniżej przyczyna zamieszania:
Dotarliśmy do Erywania bez problemu, choć potem Major przyznał się, że po drodze było mu niedobrze. Na kolację próbujemy iść do Taverny Yerevan, polecanej przez Lonely Planet. Niestety okazuje się być pełna, idziemy więc dalej do lokalu, w którym byliśmy już dnia poprzedniego. Dziś nie byliśmy już tak zadowoleni z uczty – mięso zawierało więcej tłuszczu niż mięsa, chleb był stary oraz frytki były zimne i niedobre. Egzamin zdała jednak niedroga karafka wina domowego. Po powrocie do hostelu, nauczeni doświadczeniem decydujemy się z wyprzedzeniem zarezerwować noclegi na kolejne dni w Gruzji, popijając winem z granatów (ok. 2000 AMD za butelkę, pyyyyyyyycha, koniecznie to kupcie w Armenii!). Tego dnia kolega z pokoju trochę ciszej chrapał, spało się więc lepiej.Czwartek, 6 października Dziś w planach wycieczka do Noravank, Khor Virap oraz jeśli czasu starczy, do Areni (miejscowość słynąca z produkcji wina). Dzień rozpoczynamy jednak od wizyty na bazarze w okolicy dworca w Erywaniu, na którym wszyscy zaopatrujemy się w słynny armeński koniak Ararat, Major kupuje przyprawy a my kilka rzeczy z suszonych owoców, w tym Czurczele z sokiem z morwy, które jak tłumaczy nam sprzedawca, można dostać tylko w Armenii (i faktycznie, później w Gruzji już ich nie widzieliśmy). Muszę przyznać, że były przepyszne, dużo lepsze niż te z sokiem z winogron i jednocześnie proporcja ilości orzechów do soku była trochę bardziej na korzyść orzechów, co jak dla mnie również było na plus
:) Tak więc jeśli będziecie w Armenii, koniecznie spróbujcie!
Do Noravank decydujemy się jechać drogą biegnącą wzdłuż Republiki Nachiczewańskiej („RN”), wbrew zaleceniom nawigacji google, która każe nam jechać inną drogą. Droga na południe jest czymś w stylu autostrady, tj. ma dwa pasy w jedną stronę, choć nie ma znaku, że jest to autostrada. Co chwilę jest jakiś objazd, który polega na tym, że na chwilę zjeźdża się z autostrady na piach by potem chwilę później na nią wrócić. Oczywiście żadnych znaków nakierowujących gdzie należy jechać brak, jedziemy więc za innymi samochodami. Wzdłuż autostrady chodzą krowy, a nawet jakiś samochód jedzie pod prąd poboczem. Docieramy do ronda przy granicy z RN, gdzie udaje nam się znależć stację oferującą benzynę „premium”. W Armenii benzynę „premium” nazywa się nasza 95tkę, zaś benzyna „standard” to benzyna 91 oktanowa. Poza Erywaniem nie tak łatwo dostać benzynę premium, ucieszyliśmy się więc na widok tej stacji, tym bardziej że poziom paliwa w naszym samochodzie powoli domagał się uzupełnienia. Zatankowaliśmy płacąc jak za benzynę premium (400 AMD/litr, w Armenii ceny benzyny są chyba jakieś urzędowe, wszędzie kosztowała dokładnie tyle samo), przy pomocy importowanego niemieckiego dystrybutora „przeskalowanego” z EUR na AMD.
Po chwili jazdy okazuje się, że chyba zatankowaliśmy coś trefnego. Na szczęście samochód jedzie do przodu, tylko trochę gorzej. Jedziemy tuz przy spornej granicy z RN. Podróż w tej okolicy jest odradzana przez nasz MSZ (chociaż w innych relacjach, które czytaliśmy ludzie tędy jeździli i nie zanotowali nic szczególnie niebezpiecznego). Wojska ani płotu nie ma, są zaś usypane dwa wały przez które prawie nic nie widać. Po kilku kilometrach oddalamy się od granicy (chociaż wciąż jedziemy wzdłuż niej) i zatrzymujemy się na fotki – w międzyczasie zrobił się ładny krajobraz, bardziej pustynny, szkoda więc tego nie fotografować, zwłaszcza że w tle w górach widać Azerbejdżan. Stajemy, robimy kilka fotek i spadamy. W międzyczasie sprawdzam na mapie google gdzie jesteśmy i okazuje się że jest to „kropka na mapie”, a inaczej mówiąc fragment terytorium Azerbejdżanu znajdujący się na terenie Armenii, który nie jest w żaden sposób oznakowany. Oookejj, to może jednak czym prędzej się stąd zabierajmy... W tempie wskazującym na istotny pośpiech pakujemy się do samochodu i czym prędzej ruszamy w dalszą drogę. Poniżej fotka na Azerbejdżan zrobiona w „kropce”:
Po drodze mijamy jeszcze kilka jadących pojazdów wojska armeńskiego. Obszar „niebezpieczny” pokonujemy bez większych trudności, gdybyśmy jednak wcześniej wiedzieli, że zatrzymujemy się w „kropce” raczej byśmy tego nie zrobili. Przejeżdżamy przez Areni, do którego zamierzamy wrócić w drodze powrotnej, jeśli starczy czasu. Do Noravank jedzie się wąską doliną wzdłuż stromych skał, oczywiście niezabezpieczonych przed spadającymi głazami. Na miejscu parking płatny 200 AMD, sam klasztor za darmo (jakaś dziwna, lokalna praktyka – atrakcje za darmo, a za parking chcą żeby płacić). Naprawdę nie wiem, jak te 800 lat temu mogli coś takiego zbudować w tak odludnym i niedostępnym miejscu, choć trzeba przyznać, że jednocześnie położenie monastyru jest bardzo malownicze. Sam Monastyr też jest interesujący – szczególnie wejście na piętro jednego z budynków, po wąskich schodkach przyklejonych do zewnętrznej ściany – oczywiście barierek brak.
Aby obejrzeć kompleks z nieco innej perspektywy, wspinamy się kawałek na górę za monastyrem. Może warto tutaj wspomnieć, że w Gruzji i Armenii podejście do zabytków jest dosyć luźne (jeszcze o tym będzie
:) ) w takim sensie, że nie ma tu żadnych barierek, wyznaczonych ścieżek itp. Generalnie każdy może sobie wałęsać się po kompleksie i włazić gdzie mu się podoba, a najwyżej jak z czegoś spadnie to jego problem
:) Mniej więcej w ten sposób weszliśmy sobie na górę za monastyrem - wspięliśmy się po kilku skałkach za płotem
:)
Z Noravank wracamy przez Areni, przy drodze, na straganie kupujemy 2l domowego wina w plastikowych butelkach, jedno z winogron, drugie z malin (to z malin było lepsze, a właściwie to przepyszne, chociaż oba były dobre). Pani dysponuje pełnym wyborem – wina mogą być półsłodkie lub wytrawne, oprócz zakupionych przez nas, miała jeszcze wino z granatów.
W Areni zatrzymujemy się przy fabryce win i niespodziewanie idziemy na krótkie zwiedzanie połączone z degustacją ( 1000 AMD/os.). Może nie jest to najciekawsza wycieczka, ale można sobie obejrzeć jak wygląda produkcja wina. Degustacja była już znacznie bardziej interesująca
:) Wychodzimy z zakupioną pamiątkową butlą i jedziemy do Khor Virap.
Po drodze (tym razem wybieramy drogę polecaną przez Google) mijamy samochód wiozący w otwartym bagażniku dwie butle z gazem – nie wyglądało to zbyt bezpiecznie.
Fanie się czytało i oglądało. Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach
;)
WaldekK napisał:Fanie się czytało i oglądało. Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach
;)Gruzja jednak jest pełna niespodzianek
:D
Do Gruzji i Armenii wybraliśmy się w trójkę: ja (Kasia), mój (wtedy-jeszcze-nie) mąż - Szymon i nasz przyjaciel - Major.
Termin wyjazdu: 2-12.10.2016
Transport: lecieliśmy do Tbilisi na pokładzie Ukrainian Airlines z przesiadką przez Kijów, koszt ok. 500-600zł od osoby RT. Między Gruzją a Armenią podróżowaliśmy nocnym pociągiem, bilety kupowaliśmy już w Tbilisi (nie pamiętam niestety ceny).
Dodam jeszcze, że relacja jest pracą zbiorową Szymona i moją, aczkolwiek redagowana przeze mnie, aby przerobić ją z formy suchej informacji na formę nieco bardziej literacką :)
Niedziela, 2 października
Lecimy do Tbilisi z przesiadką w Kijowie. Na lotnisku w Kijowie mamy chwilę na rozejrzenie się po sklepach bezcłowych, a tam istny raj dla prawdziwego Polaka: litr wódki za ok. 5 EUR. Ostatecznie decydujemy się symbolicznie skorzystać z tego Eldorado i kupujemy małe szampany po 2 EUR.
Lądujemy w Tbilisi chwilę przed czasem rozkładowym, tzn. 23:55. Jeszcze w terminalu wymieniamy EUR na GEL. Kurs jest uczciwy, zbliżony do tego, który można dostać na mieście. Jedziemy do naszego hostelu taksówką za 30 lari (do centrum powinna kosztować 25, my mieliśmy do przejechania trochę więcej, tyle sobie zażyczył kierowca, nie protestowaliśmy - choć pewnie dało by radę coś jeszcze ugrać). Nasz Rest Hostel to tak naprawdę pokój (chyba jeden z dwóch) w gruzińskim mieszkaniu, w którym nie ma miejsca nawet na rozstawienie walizek, a do tego wspólna łazienka, kuchnia i miła pani gospodarz. Noc niestety okazuje się bardzo głośna, tuż za naszym oknem strasznie hałasują samochody, słychać też wszystkie rozmowy przechodniów.
Poniedziałek, 3 października
Dzień rozpoczynamy od wizyty na dworcu głównym w celu zakupienia biletów kolejowych do Erywania na dzisiejszy wieczór. Od sukcesu tego przedsięwzięcia będzie zależeć w jaki sposób rozplanujemy naszą dalszą podróż. Bilety udaje się kupić bez problemu (pani w okienku mówi nawet po angielsku). Jedyny "problem" jest taki, że miejsca są wolne tylko w trzeciej klasie, tzn. plackarcie, czyli wagonie sypialnym bez przedziałów. No "trudno", damy jakoś radę, może dzięki temu uda nam się zaznajomić z lokalnym folklorem :) Niestety nie udaje nam się od razu kupić biletów w drogę powrotną - będzie to możliwe na dworcu w Erywaniu.
Po udanym odhaczeniu pierwszego zadania na dziś, idziemy zwiedzać Tbilisi (z dworca jedziemy metrem, kupujemy kartę za 2 lari – wystarczy jedna na naszą trójkę, kartę można potem doładowywać. Koszt jednego przejazdu metrem to 0,5 lari). Zaczynamy od głównej ulicy Rustaveli, gdzie w małej piekarence, w bocznej uliczce kupujemy pierwsze chaczapuri z serem (wybór zupełnie losowy, ponieważ jeszcze nie wiemy czym te dziwne bułki się od siebie różnią (z zewnątrz wyglądają tak samo) i średnio umiemy o to zapytać - mój zardzewiały od gimnazjum rosyjski wymaga nieco rozgrzewki). Cena śmieszna, 1-2 lari zależnie od rodzaju. Na samej ulicy Rustaveli nie ma nic szczególnie ciekawego - na razie rozglądamy się po mieście. Kolejny przystanek to Suchy Most - targ staroci (i nie tylko), gdzie kupujemy gruzińską czapeczkę za 20 lari (bez targowania się), oraz sowiecką czapkę wojskową za 30 lari (nie udało się nic spuścić z ceny, pomimo negocjacji) - idąc dalej z rzeczoną czapką w plecaku, zastanawiamy się czy na pewno można takie rzeczy przewozić przez granicę :) Na targu podobają nam się też słynne rogi do picia wina, ale kupowanie takich rzeczy pierwszego dnia podróży to nienajlepszy pomysł, więc zapamiętujemy miejsce żeby kupić je w ostatni dzień. Major kupuje kilka radzieckich znaczków. Można tam oprócz tego wszystkiego kupić mnóstwo innych, fajnych rzeczy, np. sowieckie paszporty, różne pamiątki z czasów ZSRR, starocie, obrazy i tym podobne śmieszne rzeczy.
Następnie udajemy się na stare miasto. Jest ładne i przyjemne, ale bardzo szybko się przez nie przechodzi - przynajmniej tą ładną, odrestaurowaną część. Przechodzimy przez Most Pokoju i znajdujemy się w Rike park, skąd wjeżdżamy kolejką na twierdzę Narikali.
Cena za osobę to 1GEL, trzeba tylko mieć karty do metra bo na nie nabijają impulsy. Na górze kręcimy się trochę po twierdzy (początkowo mieliśmy problem z odnalezieniem do niej wejścia, trzeba było zejść trochę w dół od górnej stacji kolejki), robimy kilka fotek z góry i schodzimy zjeść pierwszy obiad.
Widok z twierdzy na Stare Miasto i banie:
Na terenie twierdzy rosną granaty. To dla nas pierwsza okazja obejrzeć granata rosnącego w środowisku naturalonym :)
Po drodze przechodzimy jeszcze przez starą, zupełnie mało reprezentacyjną część Starego Miasta, jednak dla nas ma ona swój urok - jest autentyczna i klimatyczna :)
Na obiad wybieramy knajpę z Lonely Planet, w której jemy chaczapuri (cóż za zaskoczenie). Szymon zamawia chaczapuri adżaruli, z jajkiem, rozmiar medium, który w rzeczywistości oznaczał porcję dla ogromnego chłopa (kosztował chyba niecałe 10 lari). Oprócz jajka na potrawie znajduje się chyba z pół kostki rozpuszczającego się masła (na szczęście większość zdążył zdjąć zanim się rozpuściło :) ). W środku coś w stylu twarogu, naprawdę pyszne, choć ledwo udało się je zjeść.
Ja zamawiam kubdari z mięsem (też taki placek z ciasta z nadzieniem, w miarę dobre), a Major chaczapuri (nie pamiętam dokładnej nazwy), które wygląda jak pizza (bardzo dobre, w smaku coś pomiędzy pizzą a omletem). W tej knajpce oferują też chaczapuri adżaruli w wersji „Titanic” – niestety nikt z nas nie odważył się sprawdzić na czym to polega (po cenie sądząc mogłoby wykarmić całą rodzinę).
Po solidnym posileniu się, idziemy jeszcze obejrzeć sobór Trójcy Świętej (po drodze usiłujemy przejść przez dużą ulicę ponad Rike Parkiem - pasów nigdzie nie ma, a ruch gorszy niż na Marszałkowskiej w Warszawie - ostatecznie ulicę pokonujemy na raty, stojąc kilka minut na środku, pomiędzy przeciwległymi pasami ruchu i czekając na możliwość przejścia dalej).
Sam sobór robi duże wrażenie - zresztą góruje nad miastem i widać go już z daleka, zdaje się błyszczeć w słońcu. Z placu przed soborem można też podziwiać panoramę miasta.
Słońce chyli się już ku zachodowi, więc na nas czas: ruszamy na dworzec z bagażami. Wsiadamy do naszej trzeciej klasy i nawet nie wygląda to źle, w „przedziale” są 4 łóżka, a na „korytarzu” jedno plus dwa siedziska ze stolikiem, które sprytnie rozkładają się tworząc łóżko. Wagon 3ciej klasy jest daleki od pełnego i, o dziwo, jadą w nim głównie turyści.
Wyjeżdżamy i oczywiście od razu otwieramy wielkie piwo 2,5l w butelce plastikowej, które kupiliśmy na drogę. Tutaj, podobnie jak na Bałkanach, a wbrew temu, czego można by się spodziewać, piwa w plastiku są całkiem dobre. Jak się okazuje nie jesteśmy jedyny z takim planem na podróż, bo pasażerowie z „przedziału” obok pożyczają od nas korkociąg i częstują nas swoim winem. Po opróżnieniu piwa próbujemy spać, co oczywiście się w moim przypadku niezbyt udaje. W dodatku coś, co uznaliśmy za kołdry, jest okropnie ciężkie i strasznie wąskie. Jak się potem okazało, to nie były kołdry tylko „materace” :mrgreen: W rzeczywistości, jako kołdra powinno służyć prześcieradło, ale co tam. Ok. 22:30 dojeżdżamy na granicę. Gruzińska trwa około godziny, ormiańska podobnie, przy czym pomiędzy granicami długo się jedzie (tak długo, że na ten czas kuszetkowy otworzył toaletę, i całe nasze szczęście, bo po tym piwie, podczas godzinnego postoju po stronie gruzińskiej z zamkniętym kibelkiem, zdążyło nas mocno przycisnąć - nie idźcie tą drogą!). Warto tutaj wspomnieć, że granica gruzińska wydaje się nieco bardziej zacofana – panowie zbierają od wszystkich paszporty, znikają na godzinę, po czym oddają już opieczętowane (nie zdziwiłabym się gdyby w międzyczasie ręcznie spisywali dane). Z kolei pogranicznicy armeńscy wsiadają z małymi komputerkami i od razu na miejscu skanują każdemu paszport i wbijają pieczątkę. Podczas naszej podróży przyczepili się do jednego (chyba) Bułgara, który wjechał do Gruzji na dowód osobisty i w związku z tym nie miał pieczątki wjazdowej do Gruzji, natomiast wyjazdową już miał, bo przed chwilą wbili mu ją gruzińscy pogranicznicy. Ormianie dość długo dopytywali dlaczego nie ma tam pieczątki i wydawali się niezbyt ufać temu, że do Gruzji można wjechać na dowód osobisty – na szczęście w końcu gościa puścili.
c.d.n.Wtorek, 4 października
Po trudnej nocy, potęgowanej jakością armeńskich torów, docieramy do Erywania punktualnie co do minuty. Pierwsze co mamy w planie to zakup biletów na drogę powrotną na 6 października. Wchodzimy na monumentalny dworzec, na którym nie ma praktycznie nic, ani nikogo, oczywiście o kasie nie wspominając.
Jest bardzo wcześnie, więc zaczynamy od rozejrzenia się czy w okolicy dworca nie ma jakiegoś kantora (a dokładniej, chłopaki idą się rozejrzeć, a ja pilnuję bagaży :) ). Na szczęście jest – w sklepie obuwniczym! Chłopaki wracają z wymienioną walutą, a w międzyczasie na dworcu pojawiają się jacyś ludzie, których pytamy o kasę. Niestety, kasaja okazuje się być czynna dopiero od 9tej, jedziemy więc do hostelu z przewodnika Lonely Planet (nie mieliśmy rezerwacji, nie polecam tej metody wyboru noclegów) metrem. Bilet na metro kosztuje 100 AMD i jest beznadziejnym plastikowym pogryzionym żetonem. Metro też nie jest szczególnie zachęcające. Przejeżdżamy kilka przystanków i znajdujemy w okolicy hostelu (jest to też okolica słynnej Kaskady). Jest godz. 8:00 rano i ulica jest kompletnie pusta. Niedługo później zrobił się duży ruch, widocznie tutaj wszyscy późno wstają (szczęśliwi z nich ludzie).
Po chwili szukania okazuje się, że hostelu nie ma tam, gdzie być powinien. Na pomoc na szczęście przychodzi mówiący po angielsku Ormianin który oferuje nam, że jego znajomy taksówkarz zawiezie nas tam za darmo, gdyż niedawno zmienili lokalizację, a tak się składa, że ten pan wie, jaki jest nowy adres. Tak więc ładujemy się do taksówki, do której nasze walizki się nie mieszczą. Kierowca się tym nie przejął, włożył walizki do bagażnika tak, że wystawały, po czym ruszyliśmy nie zamykając bagażnika i tak sobie radośnie jechaliśmy z otwartym bagażnikiem i wystającymi z niego walizkami. Po przejechaniu ze trzech ulic (w tym jedną pod prąd) znajdujemy się pod hostelem Cascade Hostel. Kierowca wchodzi do niego i chwilę rozmawia, okazuje się, że są dla nas miejsca. Ponieważ podwózka była za darmo, odwdzięczamy się kierowcy małą flaszką polskiej wódki. Nocleg kosztuje 3000 AMD od osoby (bądź 2000 za łóżko polowe, na którym pierwotnie jedno z nas miało spać, „szczęśliwie” znalazło się normalne łóżko). Sam hostel to jeden wielki dramat: trzy łazienki, w tym w jednej jest kompletny syf, w drugiej nie ma słuchawki od prysznica, zaś trzecia, która jest jedyna akceptowalna, jest ciągle zajęta. Nasze łóżko jest w sali 10-cio osobowej, z 6 Irańczykami i 2 Hindusami (sala 10-osobowa z samymi facetami - bez urazy, ale nie pachnie tam kwiatkami). W ogóle cały hostel jest pełen Irańczyków, których jest co najmniej z 30. Nie chcemy tam siedzieć dłużej niż to niezbędne, więc po szybki odświeżeniu się i przebraniu idziemy po zarezerwowany wcześniej samochód. Po drodze oglądamy Kaskadę oraz otaczające ją rzeźby.
Niestety Łada terenowa na którą się nastawiliśmy okazała się być zajęta, dostaliśmy więc terenowego Hyundai Tucson ze zniżką 10%. Ponieważ nikt nie chciał blokady na karcie kredytowej musieliśmy zostawić potężny depozyt w wysokości 150 000 AMD (niestety nie chcieli zaakceptować EUR albo USD). Dodatkowo, jeśli oddaje się samochód brudny, należy zapłacić dodatkowe, szalone 3000 AMD za myjnię. W związku z tym dość oczywiste jest, że oddamy samochód brudny :)
Po krótkiej lekcji obsługi automatu wyruszamy w drogę. Samochód jest na Majora, który jako jedyny posiadał jakiekolwiek doświadczenie w obsłudze automatycznej skrzyni biegów. Szybko się okazało, że nikt tej decyzji nie żałował po zorientowaniu się jaki styl jazdy reprezentują miejscowi. Ciężko go opisać, generalnie wszyscy jeżdżą jak blondynki bez prawa jazdy (należy tu uściślić, ze autorka również jest blondynką, ale przynajmniej ma prawo jazdy!), ale z jakiegoś powodu, ponieważ wszyscy tak jeżdżą, to wszyscy na siebie wzajemnie uważają i jakoś to działa :)
Na pierwszy ogień krótki odcinek: jedziemy w kierunku dworca w celu kupienia biletów powrotnych do Tbilisi. Kupuję nam bilety, tym razem przy pomocy rosyjskiego (uparłam się, że spróbuję :) ), pan w kasie był bardzo pomocny. Oglądamy też tablicę z rozkładem pociągów - okazuje się, że jedyny pociąg w rozkładzie jeździ do Tbilisi, tylko w dni parzyste (z Tbilisi do Erywania jeździ w dni nieparzyste).
Mamy bilety, więc pora zacząć realizować plan na dziś. Zanim jednak wyruszymy, szukamy jeszcze toalety i przez przypadek natrafiamy do Muzeum Armenii oraz Kolejnictwa znajdującego się na dworcu. Miły pan zgodził się nas zaprowadzić do toalety pod warunkiem, że będziemy chcieli obejrzeć potem muzeum, na co się oczywiście godzimy. Opowiedział nam on krótko o historii Armenii, między innymi o tym, że zły Lenin zrobił prezent Turkom i oddał im Armeńską ziemię, na której znajduje się święta góra Ararat (widać zresztą, że ormianie do dzisiaj mają o to duży żal). W ogóle to w Armenii mnóstwo produktów, firm ma Ararat w nazwie: koniak Ararat, sok w kartonie Ararat, bank Ararat itp. (dość zabawne, biorąc pod uwagę że góra nie leży w tym kraju, ale oczywiście jest to zrozumiałe biorąc pod uwagę historię). Potem udajemy się do dworcowego „ogrodu”, gdzie mili panowie zrzucają dla nas z drzew morele. Jeden pan opowiada, że był kiedyś w Warszawie i oglądał widok na miasto z tarasu widokowego Pałacu Kultury, co bardzo mu się podobało. Odwdzięczamy im się małą polską flaszką i ruszamy samochodem do świątyni Garni.
Szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że tradycyjne metody nawigacji, m.in. po Europie, polegające na czytaniu z mapy numerów dróg, kierowanie się ulicznymi drogowskazami, itd. nie zdają tutaj kompletnie egzaminu. Drogi nie mają numerów, zaś drogowskazów praktycznie nie ma. Na szczęście mamy mapy google offline, które pomagają nam wyjechać z Erywania, co zajmuje zadziwiająco dużo czasu (korki, remonty, korki, remonty itd, itd). Po wjechaniu pod górę, tuż za Erywaniem, ukazuje nam się pełen Ararat i stajemy zrobić sobie z nim zdjęcie - mieliśmy szczęście z dobrą widocznością, bo często wcale go nie widać.
Jedziemy dalej do Garni. Szybko okazuje się, że jakość dróg w Armenii jest tragiczna. Wydaje nam się, że gorszych dróg być nie może i że w Gruzji na pewno będą lepsze (he he, to się jeszcze okaże). Czymś charakterystycznym są niespodziewany dziury w jezdni tudzież zapadnięty asfalt przy którym trzeba maksymalnie zwolnić, aby uniknąć utraty koła bądź innych części samochodu.
Po drodze mijamy sporo krów chodzących po ulicy i nie przejmujących się przejeżdżającymi samochodami.
Docieramy do Garni, które jak się później okaże, jest jedyną atrakcją, do której są bilety wstępu (1 200 AMD). Dodatkowo chyba płatny jest parking, my stajemy kawałek dalej i nie płacimy. Świątynia rzymska jest fajna i ładnie położona, tylko trochę turystów jest, niestety również azjatyckich, którzy zdołali wepchnąć nam swoje go pro na kiju do selfie na kilka zdjęć. Na terenie świątyni spotykamy taksówkarza, który nam rano wskazał hostel (sam nas rozpoznał), oprowadzającego grupkę innych turystów. Pytamy czy próbował już wódki, ale mówi, że trzyma na wieczór.
Jedziemy dalej do Geghard. Monastyr jest położony jak większość z nich w trudno dostępnym miejscu, pośród gór. Parking płatny 200 AMD, biletów wstępu nie ma. W środku Monastyru znajduje się „cudowne” źródło, do którego wszyscy się pchają. Zresztą podczas naszego pobytu, w kaplicy odbywa się ślub - nie wchodzimy dalej, żeby nie przeszkadzać. Rozglądamy się trochę po okolicy i znajdujemy małą, zarośniętą ścieżkę w okolicy jaskini z piramidkami z kamieni, którą udaje nam się wejść na położoną w górze skałę, z której roztacza się ciekawy widok na Monastyr z góry.
Wracamy do Erywania i udajemy się na kolację – wybieramy polecaną w kilku relacjach Tawernę Caucasus. Zamawiamy oczywiście dużo mięsa, sałatek i sera wraz z tradycyjnym ormiańskim chlebem lawasz, pijemy piwa Kilikia i Gyumri, wszystko w niewygórowanych cenach.
Wracamy do naszego hostelu szykować się w góry oraz obalić ostatnie piwo. Na szczęście tego dnia robi się ciszej w miarę wcześnie, gasimy więc światło i idziemy spać. Śpi się w miarę spokojnie, nie licząc jednego z mieszkańców naszego pokoju, który chrapał jak niedźwiedź, oraz zachowania innych mieszkańców hostelu, w postaci wchodzenia i wychodzenia bez zamykania drzwi, dzięki czemu hałasy dochodzące z korytarza skutecznie „umilały” nam sen. Grunt to doskonale wypocząć przed wyprawą w góry, która czeka nas jutro skoro świt!
c.d.n.Środa, 5 października
Dziś w planach coś, na co wszyscy czekaliśmy - wspinamy się na Aragats! Aragats to góra pochodzenia wulkanicznego, z czterema wierzchołkami. Nasz plan obejmuje wejście i zejście w ciągu jednego dnia, zakładamy więc, że zdołamy wejść na dwa wierzchołki - południowy i zachodni (z czego ten ostatni, zależnie od źródła, może mieć nawet 4000m.n.p.m.). Z hostelu wyruszamy o 7:15 i jedziemy samochodem do Jeziora Kari, które znajduje się na wysokości ponad 3000m (ok. 3200 jeśli dobrze pamiętam). Droga do jeziora okazała się być dużo lepsza od oczekiwań, które ukształtowały się w dniu poprzednim. Do samego końca jechaliśmy po w miarę równym asfalcie! Na Mt Aragats wyruszamy chwilę po godzinie 9tej, posiliwszy się uprzednio zakupionymi wczoraj słodkimi bułkami. W oddali widać nasz pierwszy cel, południowy wierzchołek.
Jezioro Kari:
Ścieżka na szczyt nie jest zawsze widoczna, pomocą służył zegarek Szymona (Garmin), na który wcześniej nagrał trasę. Mimo wszystko, można spokojnie iść po swojemu, nie patrząc na ścieżkę, bo cel jest cały czas widoczny, a trzymanie się ścieżki, przynajmniej na początku niewiele ułatwia. Początkowo podejście jest łagodne, jednak z czasem robi się bardziej stromo i tutaj też bardziej przydaje się podążanie za ścieżką (choć nadal momentami jest ona niewidoczna). Odczuwamy też skutki dużej wysokości, w postaci utrudnionego oddechu, pomimo że w normalnych warunkach nie byłoby to trudne wejście. Mniej więcej w połowie drogi pojawia się śnieg. Blisko szczytu idziemy już tylko po śniegu. Po około 2 godz. 45 min. docieramy na szczyt (3876m npm). Na szczycie znajdują się różne tablice, krzyże, kupki kamieni oraz ułożony z kamieni „schron”, w którym można schować się przed wiatrem.
Jest dość zimno, a do tego jesteśmy trochę zmęczeni, więc siadamy do schronu, a Major wyciąga miniaturową małpkę, ale jakoś nikt nie chce pić więcej niż małego łyka (tak, wiem, w zasadzie w ogóle nie powinniśmy tego robić i myślę, że więcej nie będziemy). Odpoczywamy chwilę, Major zaczyna narzekać na ból głowy (a nie jest to człowiek, który często narzeka na cokolwiek), chwilę później i mnie zaczyna dopadać lekki ból (choć u mnie to akurat standard :) ). No nie czujemy się jakoś olśniewająco, a w planie mamy jeszcze jeden szczyt, wierzchołek zachodni (3996 m npm, niektóre źródła podają bodajże 4003m). Po dłuższej chwili spędzonej na szczycie udajemy się wzdłuż przepaści ocenić szanse na zdobycie kolejnego szczytu. Zgodnie z informacjami, które znaleźliśmy przed wyjazdem, ze szczytu południowego powinniśmy zejść do siodła, pomiędzy szczytem południowym a wschodnim i stamtąd kierować się ścieżką na szczyt wschodni. Niestety, zarówno zejście do siodła, jak i kolejne podejście okazuje się być strome. Ze znalezionych przez nas informacji wynikało, że droga z dna siodła pomiędzy wierzchołkami powinna zająć 25 min, a wyglądała raczej na 1 godz. 25 min (w dodatku niezbyt można było dopatrzeć się tam jakiejś ścieżki). Ja i Major zaczęliśmy się łamać i uznaliśmy, że chyba nie damy rady wejść na ten drugi wierzchołek, tym bardziej, że ból głowy wskazuje raczej na to, że powinniśmy kierować się ku niższym wysokościom... Szymon oczywiście chętnie by tam poszedł, ale niestety znalazł się w mniejszości, więc chcąc nie chcąc decydujemy się zawracać.
Jeśli ktoś z Was kiedyś przeszedł na ten wierzchołek zachodni, to jestem bardzo ciekawa ile to faktycznie zajęło. Trasę na wierzchołek południowy zrobiliśmy w niecałe 3 godziny, zamiast 4, jak twierdziło nasze źródło, jednak droga na wierzchołek zachodni naprawdę nie wyglądała na 20 minut...
Widok na siodło i wierzchołek zachodni:
Tak więc schodzimy, co zajęło nam niewiele mniej czasu niż wchodzenie. Po drodze Major widzi zielone kamienie, do czego przyznaje się dopiero na dole, przy samochodzie. Ja z kolei w pewnym momencie krzyczę do chłopaków: "Hej, patrzcie, ktoś tutaj rozbił namiot!", na co oni ze zdziwieniem stwierdzają, że tu nie ma żadnego namiotu. No faktycznie, za drugim spojrzeniem okazało się, że "namiot" to czapa śniegu na kupie kamieni, a coś co mi wyglądało na sznurek z rozwieszonymi jakimiś ubraniami, to tylko kolejne kamienie... Może brzmi to jak zwykłe przywidzenie, ale ja rozumiem że mój mózg zaczął już płatać mi figle. Dziwne uczucie... Na dole wszyscy czujemy się już mocno średnio (a raczej "staram-się-nie-umrzeć-od-bólu-głowy", aczkolwiek mam do tego duże skłonności, więc u normalnych ludzi raczej nie byłoby aż tak źle). Schodzimy do samochodu, Major poleca natychmiast zjeżdżać na niższą wysokość i po kilkukrotnym zapytaniu potwierdza, że sam może jechać (po tym jak się przyznał jakie widział kamienie nabraliśmy wątpliwości co do tego czy nadaje się do prowadzenia samochodu).
Poniżej przyczyna zamieszania:
Dotarliśmy do Erywania bez problemu, choć potem Major przyznał się, że po drodze było mu niedobrze. Na kolację próbujemy iść do Taverny Yerevan, polecanej przez Lonely Planet. Niestety okazuje się być pełna, idziemy więc dalej do lokalu, w którym byliśmy już dnia poprzedniego. Dziś nie byliśmy już tak zadowoleni z uczty – mięso zawierało więcej tłuszczu niż mięsa, chleb był stary oraz frytki były zimne i niedobre. Egzamin zdała jednak niedroga karafka wina domowego. Po powrocie do hostelu, nauczeni doświadczeniem decydujemy się z wyprzedzeniem zarezerwować noclegi na kolejne dni w Gruzji, popijając winem z granatów (ok. 2000 AMD za butelkę, pyyyyyyyycha, koniecznie to kupcie w Armenii!). Tego dnia kolega z pokoju trochę ciszej chrapał, spało się więc lepiej.Czwartek, 6 października
Dziś w planach wycieczka do Noravank, Khor Virap oraz jeśli czasu starczy, do Areni (miejscowość słynąca z produkcji wina). Dzień rozpoczynamy jednak od wizyty na bazarze w okolicy dworca w Erywaniu, na którym wszyscy zaopatrujemy się w słynny armeński koniak Ararat, Major kupuje przyprawy a my kilka rzeczy z suszonych owoców, w tym Czurczele z sokiem z morwy, które jak tłumaczy nam sprzedawca, można dostać tylko w Armenii (i faktycznie, później w Gruzji już ich nie widzieliśmy). Muszę przyznać, że były przepyszne, dużo lepsze niż te z sokiem z winogron i jednocześnie proporcja ilości orzechów do soku była trochę bardziej na korzyść orzechów, co jak dla mnie również było na plus :) Tak więc jeśli będziecie w Armenii, koniecznie spróbujcie!
Do Noravank decydujemy się jechać drogą biegnącą wzdłuż Republiki Nachiczewańskiej („RN”), wbrew zaleceniom nawigacji google, która każe nam jechać inną drogą. Droga na południe jest czymś w stylu autostrady, tj. ma dwa pasy w jedną stronę, choć nie ma znaku, że jest to autostrada. Co chwilę jest jakiś objazd, który polega na tym, że na chwilę zjeźdża się z autostrady na piach by potem chwilę później na nią wrócić. Oczywiście żadnych znaków nakierowujących gdzie należy jechać brak, jedziemy więc za innymi samochodami. Wzdłuż autostrady chodzą krowy, a nawet jakiś samochód jedzie pod prąd poboczem. Docieramy do ronda przy granicy z RN, gdzie udaje nam się znależć stację oferującą benzynę „premium”. W Armenii benzynę „premium” nazywa się nasza 95tkę, zaś benzyna „standard” to benzyna 91 oktanowa. Poza Erywaniem nie tak łatwo dostać benzynę premium, ucieszyliśmy się więc na widok tej stacji, tym bardziej że poziom paliwa w naszym samochodzie powoli domagał się uzupełnienia. Zatankowaliśmy płacąc jak za benzynę premium (400 AMD/litr, w Armenii ceny benzyny są chyba jakieś urzędowe, wszędzie kosztowała dokładnie tyle samo), przy pomocy importowanego niemieckiego dystrybutora „przeskalowanego” z EUR na AMD.
Po chwili jazdy okazuje się, że chyba zatankowaliśmy coś trefnego. Na szczęście samochód jedzie do przodu, tylko trochę gorzej. Jedziemy tuz przy spornej granicy z RN. Podróż w tej okolicy jest odradzana przez nasz MSZ (chociaż w innych relacjach, które czytaliśmy ludzie tędy jeździli i nie zanotowali nic szczególnie niebezpiecznego). Wojska ani płotu nie ma, są zaś usypane dwa wały przez które prawie nic nie widać. Po kilku kilometrach oddalamy się od granicy (chociaż wciąż jedziemy wzdłuż niej) i zatrzymujemy się na fotki – w międzyczasie zrobił się ładny krajobraz, bardziej pustynny, szkoda więc tego nie fotografować, zwłaszcza że w tle w górach widać Azerbejdżan. Stajemy, robimy kilka fotek i spadamy. W międzyczasie sprawdzam na mapie google gdzie jesteśmy i okazuje się że jest to „kropka na mapie”, a inaczej mówiąc fragment terytorium Azerbejdżanu znajdujący się na terenie Armenii, który nie jest w żaden sposób oznakowany. Oookejj, to może jednak czym prędzej się stąd zabierajmy... W tempie wskazującym na istotny pośpiech pakujemy się do samochodu i czym prędzej ruszamy w dalszą drogę. Poniżej fotka na Azerbejdżan zrobiona w „kropce”:
Po drodze mijamy jeszcze kilka jadących pojazdów wojska armeńskiego. Obszar „niebezpieczny” pokonujemy bez większych trudności, gdybyśmy jednak wcześniej wiedzieli, że zatrzymujemy się w „kropce” raczej byśmy tego nie zrobili. Przejeżdżamy przez Areni, do którego zamierzamy wrócić w drodze powrotnej, jeśli starczy czasu. Do Noravank jedzie się wąską doliną wzdłuż stromych skał, oczywiście niezabezpieczonych przed spadającymi głazami. Na miejscu parking płatny 200 AMD, sam klasztor za darmo (jakaś dziwna, lokalna praktyka – atrakcje za darmo, a za parking chcą żeby płacić). Naprawdę nie wiem, jak te 800 lat temu mogli coś takiego zbudować w tak odludnym i niedostępnym miejscu, choć trzeba przyznać, że jednocześnie położenie monastyru jest bardzo malownicze. Sam Monastyr też jest interesujący – szczególnie wejście na piętro jednego z budynków, po wąskich schodkach przyklejonych do zewnętrznej ściany – oczywiście barierek brak.
Aby obejrzeć kompleks z nieco innej perspektywy, wspinamy się kawałek na górę za monastyrem. Może warto tutaj wspomnieć, że w Gruzji i Armenii podejście do zabytków jest dosyć luźne (jeszcze o tym będzie :) ) w takim sensie, że nie ma tu żadnych barierek, wyznaczonych ścieżek itp. Generalnie każdy może sobie wałęsać się po kompleksie i włazić gdzie mu się podoba, a najwyżej jak z czegoś spadnie to jego problem :) Mniej więcej w ten sposób weszliśmy sobie na górę za monastyrem - wspięliśmy się po kilku skałkach za płotem :)
Z Noravank wracamy przez Areni, przy drodze, na straganie kupujemy 2l domowego wina w plastikowych butelkach, jedno z winogron, drugie z malin (to z malin było lepsze, a właściwie to przepyszne, chociaż oba były dobre). Pani dysponuje pełnym wyborem – wina mogą być półsłodkie lub wytrawne, oprócz zakupionych przez nas, miała jeszcze wino z granatów.
W Areni zatrzymujemy się przy fabryce win i niespodziewanie idziemy na krótkie zwiedzanie połączone z degustacją ( 1000 AMD/os.). Może nie jest to najciekawsza wycieczka, ale można sobie obejrzeć jak wygląda produkcja wina. Degustacja była już znacznie bardziej interesująca :) Wychodzimy z zakupioną pamiątkową butlą i jedziemy do Khor Virap.
Po drodze (tym razem wybieramy drogę polecaną przez Google) mijamy samochód wiozący w otwartym bagażniku dwie butle z gazem – nie wyglądało to zbyt bezpiecznie.